top of page

Gadamy do nieprzytomności. Wieczory są do gadania przez telefon, do nabijania majątku firmom telekomunikacyjnym i internetowym. Świat został zredukowany do kontaktu elektronicznego. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby tego zabrakło. Kiedy mówimy, jesteśmy bardziej otwarci, jakbyśmy słowami chcieli przygarnąć drugiego człowieka, poczuć jego bliskość. Ludzie i zwierzaki w niepokoju często tulą się dla bezpieczeństwa. To właśnie robimy. Rozmawiam ze znajomymi, których nie widziałam od lat i jest bosko.


Nasza krzywa powoli idzie w górę, bardzo powoli. To pocieszające. Zastanawiamy się gromadnie w mediach społecznościowych i przez telefon czy jest to prawda. Wciąż przecież robi się za mało testów, za mało osób zdiagnozowanych chodzi po ulicach, zakażeni krążą po mieście, zostawiają ślady na klamkach, na barierkach, w wydychanym aerozolu kłębią się zarazki (wirusowy bulion). Czy uda się to zagłodzić izolacją? Tak właśnie się pocieszamy nawzajem, przesyłając sobie radosne, odklejające od realiów memy. Ludzie wzmacniają się, robiąc filmiki z udziałem zwierzaków, z udziałem dzieci, oraz sprzętów gospodarstwa domowego. Tworzą tutoriale kulinarne i dizajnerskie, remontują online i uprawiają sporty domowe (bardzo chcą swojemu aresztowi domowemu nadać rangę). A mózg drąży świadomość, że nigdy już nie będzie tak samo, że rzeczywistość zmieni się nie do poznania i kij wie, jak się na nowo w niej odnajdziemy. Ale nic to na razie. Życie toczy się. Wirus jak plaga, jak ostrzeżenie. Zmiany mogą być całkiem dobre. Tak, prawie już w to wierzymy, bo przecież nie specjalnie mamy wyjście.


Odbijam się. Nakładam sobie dystans jak przyłbicę. Nie dam się wciągnąć w oko cyklonu, zawrócić głowy, nic dobrego z tego nie przyjdzie. Zajmuję się własnym życiem, nie ignorując bynajmniej tego, co na marginesie (nie może to być margines, a jednak powinnam go takim uczynić, choć świat wokół niego kręci się, wiruje).


Idę na spacer o świcie. Cisza, większa niż w ciągu dnia, choć i w dzień jest spora. Słońce się budzi, białe, dziewicze. Jest rześko, żeby nie powiedzieć zimno. Kompletnie pusto. Sceneria z filmu postapokaliptycznego, gdzie nic się w sumie nie zmieniło, poza tym, że wyginęli ludzie. Ptaki śpiewają jak szalone, w zaroślach przewija się żbik.


Wciągam powietrze głęboko w płuca, bez smogu powietrze, bo auta prawie nie jeżdżą. Przez moment wydaje mi się, że już wszystko za nami, że jak piszą na murach Włosi: wszystko będzie dobrze. Tymczasem jesteśmy zaledwie w pierwszym akcie.


Otwierają Żabkę. To pierwszy człowiek którego widzę, ukraiński sprzedawca. Waham się, czy wejść, mam rzeczy do przeżycia, a jednak chciałoby się czegoś świeżego, jakiś twarożek, jakąś bułkę. To jednak czas niebezpieczny, szczyt zarażania. Rezygnuję i wracam prosto do mieszkania, które jest bardziej przystanią jednak, niż więzieniem.


Doniesienia z Włoch i Hiszpanii przerażają. Staramy się nie czytać zbyt wiele, nie oglądać, ale nie da się od tego wyizolować. Nastrój spada. Nie, żeby był specjalnie euforyczny w ostatnim czasie, bo i klimat zamknięcia i świadomość, że trzeba szukać nowego miejsca w świecie zawodowym, bo kultura i sztuka po kryzysie tak prędko nie ruszy, a jeśli nawet, nie da godziwego zarobku, nie podnosi na duchu.


Ale dziś schodzę o parę poziomów niżej, w rejony szare, brunatne i jeszcze niżej. Czerń zalewa myśli i świadomość, ciężko się z tego wyzbierać. Każdą czynność (rokującą jak najbardziej) wykonuję z wielkim wysiłkiem. Myśli rozrzucone przypadkowo po mieszkaniu, chodzę pomiędzy kuchnią a balkonem, próbując je zebrać w całość, a potem ułożyć. Oczy pieką od łez, które podchodzą pod powieki. A przecież nic mi się takiego nie dzieje. Siedzę, pracuję, gotuję risotto, przytulam się do Mojego i do świnek (jeśli pozwolą), myję sitko.


Oglądam wzmiankę o lodowisku w Hiszpanii, które posłużyć ma za kostnicę. Trzy razy zaklinam w myślach, by u nas do tego nie doszło.

bottom of page