top of page

Spacer o świcie


Odbijam się. Nakładam sobie dystans jak przyłbicę. Nie dam się wciągnąć w oko cyklonu, zawrócić głowy, nic dobrego z tego nie przyjdzie. Zajmuję się własnym życiem, nie ignorując bynajmniej tego, co na marginesie (nie może to być margines, a jednak powinnam go takim uczynić, choć świat wokół niego kręci się, wiruje).


Idę na spacer o świcie. Cisza, większa niż w ciągu dnia, choć i w dzień jest spora. Słońce się budzi, białe, dziewicze. Jest rześko, żeby nie powiedzieć zimno. Kompletnie pusto. Sceneria z filmu postapokaliptycznego, gdzie nic się w sumie nie zmieniło, poza tym, że wyginęli ludzie. Ptaki śpiewają jak szalone, w zaroślach przewija się żbik.


Wciągam powietrze głęboko w płuca, bez smogu powietrze, bo auta prawie nie jeżdżą. Przez moment wydaje mi się, że już wszystko za nami, że jak piszą na murach Włosi: wszystko będzie dobrze. Tymczasem jesteśmy zaledwie w pierwszym akcie.


Otwierają Żabkę. To pierwszy człowiek którego widzę, ukraiński sprzedawca. Waham się, czy wejść, mam rzeczy do przeżycia, a jednak chciałoby się czegoś świeżego, jakiś twarożek, jakąś bułkę. To jednak czas niebezpieczny, szczyt zarażania. Rezygnuję i wracam prosto do mieszkania, które jest bardziej przystanią jednak, niż więzieniem.

 
 
 

Comments


bottom of page