top of page

Wyjeżdżam na weekend z, nazwijmy to, sekcją hobbystyczną.


Mieliśmy to zaplanowane od jakiegoś czasu. Prawie nie śpię, bo cały uprzedni dzień łaziłam po sklepach, więc nocą muszę się pakować. Gorączka dopadła Mojego, koronowirusowa, acz mentalna z tendencją do obsesji.


Z perspektywy czasu widzę, że była to gorączka profetyczna, gdyż większość rzeczy nabyliśmy jeszcze, gdy można było przebierać w makaronach i ryżach oraz w kolorach srajtaśmy, w obecności potencjalnie niezarażonych raczej, plujących zupełnie niegroźnymi kropelkami. To wciąż jeszcze czas podawania sobie rąk otwarcie i bez popłochu.



Pół lekcji angielskiego schodzi nam na rozmowie o wirusie i co to będzie, jeśli pojawi się i u nas. Poza Chinami zarażenia zanotowano także we Włoszech, w Niemczech i we Francji. Zastanawiamy się, czy wpłacać zaliczki za wakacje, a jednak śmiejemy się sami z siebie wobec innych, no bo głupio tak myśleć o tym wszystkim na poważnie.


Idziemy oglądać z kumpelą jej nowy gabinet. Właśnie się przenosi. Nowe ściany, nowe meble, intensywne kolory podnoszące nastrój i kreatywność. Zapach czystości i czegoś zupełnie odmiennego.


Wracamy spacerem. Ciepły wieczór, powoli wsącza się wiosna.






Wciąż niepokojące doniesienia z Chin. Koronawirus toczy Wuhan i rozlewa się na Chiny. Słuchamy tego, ale już chwilę potem zapominamy. To jednak abstrakcja, daleko, egzotycznie.


Tymczasem gad pokonał już granice i punktowo osiedla się to tu, to tam. Patrzę Mojemu przez ramię jak śledzi jakieś mapy, wykresy, nie pytam, co to zacz. Zastanawiam się, czy najbliższa niedziela będzie handlowa i jaka jest dziś jakość powietrza. Potem wychodzę zrobić sobie paznokcie. Na targu pani z budki z rajstopami komentuje: „To jakiś chiński wirus, białych to nie ruszy”.


Zanim zareaguję, z przystanku ucieka mi tramwaj.








bottom of page