top of page


- To się wie. Zawsze – informuje mnie pani fryzjerka – Jest po prostu dziwnie. Inaczej się kaszle, w głowie czuć toksynę. Sama pani zobaczy, jak panią dopadnie.


Mój chorował na coś, co wg testów nie było covidem, aczkolwiek zawsze covid naśladowało, już kilka razy, mnie szczęśliwie omijało. Ale jakiś tydzień w porywach do dwóch temu czuję, że coś na rzeczy jest. Podręcznikowo. Drapanie w gardle, bóle mięśni, katar. Wrzucam to w klucz instrukcyjny pani fryzjerki. Czy wiem, że to to? Czy jest toksycznie? Inaczej? Nie wiem, czyli wypadałoby sądzić, że to jednak nie to. Potwierdzają to również oba testy antygenowe robione z kilkudniową przerwą. Tymczasem infekcja nie ustępuje. Wycisza się na jakieś dwa dni, po czym dziko atakuje. Ścina mnie z nóg o poranku, gdy dyszę do Mojego, że to musi być to. Jest naprawdę dziwnie.


Dzwonię do lekarki. Oczywiście proponuje PCR-a. Pytam, czy jest sens, skoro infekcja już chwilę trwa, zrywami, ona twierdzi, że jak najbardziej. Skoro objawy są i to mocne, powinno wyjść na teście.


Chmury ściskają niebo ciasnym pancerzem, gdy podjeżdżamy pod punkt wymazowy. Przemiły portier wpuszcza nas na parking, uspokaja, że ze dwie, trzy osoby może są. Cieszę się, bo jednak chciałoby się rzecz załatwić szybko, infekcyjna wata wszak ciasno otacza mi czaszkę, w uszach pobrzmiewa tubalny szum tajemnych korytarzy. Skręcamy za budynek, jak pan portier nakazał. Stajemy. Pod drzwiami wije się powabnie zakręcany wężyk z kilkunastu przynajmniej osób. Do tego kilka jest w środku. Zagaduję, czy na pewno wszyscy na test. Nie ma pomyłki, okazuje się, jak najbardziej wszyscy. Czekają i tu i w środku.


- A tylko jedna pielęgniarka pobiera – żali się, owita w lichy płaszcz kobiecinka.


Niestety, nie potrafię jej pocieszyć. Czekamy. Zimno wdziera się dziurkami po wyliniałym pierzu mojej puchówki. Po pół godzinie już swobodnie dygoczę, mimo wełnianej czapki i rajstop z mikrofibry pod spodniami. Szczęśliwie Mój ma właściwości grzewcze, którymi chętnie mnie obdarza, dygoczę więc nieco mniej, niż pozostali.


Mija godzina. Wężyk przesunął się nieznacznie. Teraz staruszka, która stała na pierwszej prostej jest już pod drzwiami, widać, że słania się na nogach. Ktoś proponuje, by weszła. Wchodzi. Pięć minut później wyprowadza ją Krzepka w kitlu, bo staruszka przekroczyła limit.


- Pięć osób w środku! – Krzepka wskazuje karteluszek, który informuje, że na badanie należy wchodzić trójkami.


Przez chwilę kontemplujemy absurd z Chłopakiem Moro i Kobiecinką, a nawet sobie z deczka żartujemy. Tymczasem Krzepka wynosi ankiety i rozdaje wszystkim, jak leci. Wypełniamy na plecach poprzedniego z kolejki, dzielimy długopisami, robi się społecznie. Mija kolejne pół godziny, zaczyna padać. Chronimy ankiety za pazuchą, przywdziewamy kaptury. Staruszka wreszcie wchodzi do środka i z wyraźną ulgą siada na krzesełku przy drzwiach. Nikt nie kaszle, nie kicha, co jest zjawiskiem zagadkowym w covidowej kolejce. Zjawisko tłumaczę mniej więcej godzinę po wszystkim, gdy już funkcje życiowe wracają. Powodem jest szok. Oczywiście, spodziewaliśmy się kolejki w szczycie zachorowań, ale wszyscy liczyli, że pójdzie to szybciej. Tymczasem pod drzwi podchodzą rodzice z dziećmi i - co wieszczy kolejny karteluszek przy wejściu - znikają w środku bez kolejki.


- Fuck! – klnie Chłopak Moro, który przed chwilą przez telefon umawiał się z kimś na wieczór.


Mija kolejna godzina, wreszcie wchodzę do wnętrza. W oczach mi jaśnieje, niemal mam ochotę otworzyć szampana. Dzielimy się uśmiechami z pozostałą ekipą szczęśliwców: starszym panem, Chłopakiem Moro, Rudą W Lokach i Młodziakiem Z Natręctwami. Siedzimy rozstrzeleni zygzakiem w długim korytarzu. Wszyscy przyklepują maski, oddychają tylko półgębkiem, kto wie, który trafiony i ile materiału unosi się nanocząsteczkami w powietrzu. Młodziak raz po raz dezynfekuje ręce. Dostaje ataku paniki, gdy przychodzi kolejna matka z dzieckiem. Ponownie dezynfekuje ręce i dopiero siada.

W tym momencie pojawia siÄ™ Krzepka i przeprowadza odliczanie.


- Tylko piętnaście osób – informuje.


Szczęściarze z nas, jesteśmy w pierwszej piątce. Odprowadzamy ją spojrzeniem, gdy wychodzi, gdy idzie wzdłuż ogonka i odlicza, odcinając go szorstko w połowie. Jęk bólu przetacza się po pomieszczeniu, nie słyszymy co się dzieje na zewnątrz, jednak nikt raczej nie protestuje. Szok jest zbyt duży. Ankiety jedna po drugiej lądują w koszu.


Wymaz przebiega w sympatycznej atmosferze, trwa ułamek sekundy. Pozostałe 10 minut mojego pobytu we wnętrzu, młoda, sympatyczna pielęgniarka trawi na papierologię. Nie wiem, co w tym czasie robi Krzepka.


Wynik przychodzi już późnym wieczorem. Negatywny. Mam więc zapewne więcej szczęścia, niż wielu z kolejki, którzy nie zdążyli się przebadać i nocą dygoczą w pościeli. Z wirusowych dreszczy, frustracji, albo zwykłego przeziębienia po czterech godzinach w kolejce.



Pendolino do Warszawy. Specjalnie nań się decydujemy, żeby nie było ciasno. Jest ciasno. Przełączam się na zen, w końcu i tak nie ma wyjścia, jakoś dojechać trzeba. Kij wie, dlaczego zakładałam, że w Pendolino będzie bezpieczniej. Ci w TLK zapewne otwierają właśnie szampana, by uczcić swój wybór.


Mój lubi pracować w każdej wolnej chwili, zatem wybrał miejsca ze stoliczkiem. Na szczęście towarzystwo obok rozsądne, stosownie zabezpieczone, stwarzające najbardziej możliwy dystans. Zwłaszcza, że miejsca po drugiej stronie korytarza przy stoliczku są puste. Trochę się uspokajam, zerkając naprzeciwko na Mojego, który spokojnie scrolluje strony, dopóki Internet trwa. W czasach pełnych grozy trzeba się czasem omamić jakąś samokonfabulacją, która zadziała kojąco na nerwy, tak więc tej własnej czynności się oddaję, ćwicząc oddechy pod maską FFp2. Niedługo. Tuż bowiem przed odjezdnym gwizdem, wpada na wolne miejsca przy stoliczku obok gwarliwa rodzinka.


Tatuś – opiekun z torbą, plecakiem i uwieszonym ręki czterolatkiem oraz mama – egzemplarz pokazowy w postrzępionych rurkach, dekolcie z ćwiekami i elegancko udrapowanych ustach, w rozmiarze XXL, koralowych ustach pociągniętych dodatkowo brokatowym błyszczykiem. Przez moment odczuwam zamęt. Coś jest nie tak. W tym czasie tatuś z rechotem pakuje bagaże, kamracko zwraca się ku nam, że jakby co, to mają jeszcze trochę wolnego miejsca, żona pozuje się malarsko bliżej okna (światło pada IDEALNIE na jej kości policzkowe, filmowo je uwydatniając), a dzieciak zaczyna lizać szybę. I już wiem. Widzę ich twarze!


Oczywiście, nie jest to nic niezwykłego, na ulicach przechadzamy się wszak bez masek od dłuższego czasu, niektórzy przenieśli ten obyczaj do wnętrz, jednak w puszcze typu wagon kolejowy, widząc ludzi bez maski czujesz się nieswojo. W końcu to już niemal dwa lata pandemicznej ery, w krótszym czasie ludziom wykształcały się nawyki. Tak więc tężeję, najpierw cieleśnie, a chwilę potem, gdy umysł nadąży już za fizycznością, również mentalnie. Mój widzi, że się kręcę, że wypuszczam spod maski pojedyncze pomruki. No bo coś by się tu zdało powiedzieć. Rozglądam się po pociągu. Wszyscy zdyscyplinowani, zamaskowani, kulturalnie nie demonstrujący ewentualnych antyprzekonań pozostałym podróżnym. Korytarzem przechadza się Pan Dezynfekcjusz z butlą w dłoni. Spoko, myślę sobie, coś im powie. A jeśli nie on , to konduktor, radosny, z rumianymi policzkami wypływającymi przy uśmiechu spod firmowej maski. Ale nie. Przechodzi jeden, potem drugi. Patrzą na hałaśliwe towarzystwo tuż obok, a nie widzą. Towarzystwo bryka odważniej, dostało bowiem przepustkę i może sobie swobodnie swawolić, tudzież prezentować ekstremalne wytwory chirurgii plastycznej, w tym akurat momencie pożerające mandarynkę.


Czuję jak tętno mi gwałtownie rośnie, puls przyspiesza. Pociąg jedzie już całkiem szybko, raczej nie wyskoczę. Towarzystwo obok tymczasem organizuje pełnowymiarowy piknik. Wyjmują hamburgery, wydłubują jajka i żują. Żując, plują pokątnie, głównie tatuś i dziecko, bo matka jednak zachowuje pozory subtelności. Tatuś bawi się z małym jak w lunaparku, podrzuca go do góry, zwiesza z zaimprowizowanej drabinki pod bagażem, łaskocze. Ma w tym autentyczną uciechę. A gdy maluch drze się wniebogłosy i powtarza wszystko, co wygłosił tatuś, ten pedagogicznie go strofuje. Zerka przy tym na nas, potrzebuje publiki, by sam sobie dowieść, jak znakomicie sprawuje się w rodzicielskiej funkcji, jaki jest z jednej strony rozrywkowy, z drugiej zaś dydaktyczny. Mama patrzy na to lekko znudzona, przebywa aktualnie gdzieś poza, snuje marzenia o wakacjach w tropikach, na które się wybierają, poznajemy rzecz ze szczegółami od tatusia.


Moje tętno niebezpiecznie wychyla się ku wersji max, gdy patrzę na te usta plujące żółtkiem, liżące szybę pasą rybną i trzecie wykonujące nieśpieszną jogę twarzy i wizualizują mi się, zupełnie jak na początku pandemii, drobne cząstki wirusa. Widzę jak suną ku sufitowi, ku klimatyzacji, jak się rozsiewają po podróżnych, jak trafiają na bariery w postaci przeciwciał i masek, jak czekają na drobną lukę, by znaleźć sobie nowego żywiciela. Nie ufam wszak, że para ta (z dzieckiem na dodatek) jest choć trochę rozsądna, choć trochę zaszczepiona, być może unosi się łagodnie na mieliznach psyche, w krainie wyparcia. Może, myślę sobie rozsądnie, przed podróżą w tropiki zrobili sobie testy, zatem czują się zupełnie bezpieczni. Być może, o ile w miejscu, do którego się wybierają takich testów się wymaga. Korci mnie nawet, żeby z nimi zagadać, skoro tak otwarci są i nastawieni wakacyjnie, ale Mój daje sygnały wzrokowe i spływa na mnie przytomność umysłu.


Idę to konduktora. Zagajam. Zapytuję. Kiwa głową. Placki czerwieni spod maski zmieniają się na sine. Wszystko wie, wszystko rozumie, ale nie ma narzędzi. Nic zrobić z tym fantem nie potrafi, choć – a jakże, chciałby, nawet bardzo. I on się boi, jeżdżąc pociągiem w tę i we w tę, że w końcu zachoruje, jak to się już zresztą zdarzyło w zeszłym roku. A były obostrzenia! I tak sobie gawędzimy, jadąc, mijamy pola i pagórki, krajobraz za oknami miga, a ja czuję narastającą bezsilność. Że tak nas wystawiono na los. Możemy zrobić to tylko, co we własnym zakresie. Na wiele rzeczy, doprawdy na coraz więcej, żadnego wpływu nie mamy.


- Nie liż szyby! – mówi do Piotrusia, akcentując każdy wyraz, tatuś – bo pójdę po pana konduktora i na ciebie nakrzyczy.

Ach, gdyby tylko mógł!


Czekałam na nie, a jakże! Czekałam, bo w pewnym momencie jakaś wajcha się we mnie przekręciła i zapragnęłam przemożnie powrotu do świata. Cóż z tego, skoro pragnienie przytłumiały lęki, które pojawiały się nocą w miejsce sennych koszmarów i dowodziły swych racji, że wyjść do ludzi bez szczepionki to działanie pochopne przynajmniej, po tym czasie roztropności i rozwagi.


O poranku zgnębiona nocnymi rozkminami grzecznie wracałam do codzienności, znanej mi od półtora roku mniej więcej. I tak siedziałam, a ze świata, niczym gołębie wieści, dopływały informacje, że ten czy tamten się zaszczepił, jakoś mu się udało zdobyć pierwszą dawkę, ten czy ów wprost o tym nie mówił, a jednak czułeś, że jest już po. I tęsknota zaczynała się wzmagać.


Miotałam się po domu, zmuszając Mojego do wielokrotnych telefonów do wybranych losowo punktów szczepień, czy gdzieś przypadkiem nie zostaje jakaś resztkowa dawka. Mój miał mnie serdecznie dość w dni owe, toczyliśmy spory, wzajemne oskarżenia zwisały z parapetów jak zwiędłe kwiaty. Przebrnęliśmy przez to, a potem niespodziewanie dostaliśmy poranny telefon, że są niewykorzystane dawki i się zbierać trzeba czym prędzej do Rzeszowa. To było chwilę przed tym, jak dostępność szczepionek stała się powszechna, któż z nas jednak wiedział wtedy, że tak będzie? Zatem zebraliśmy się, Mój, nie do końca ozdrowiały z przeziębień, w charakterze osoby towarzyszącej i ja jako petentka.


Piękna to była droga, choć trwożliwa. Napakowana wieściami o reakcjach poszczepiennych blisko i dalekosiężnych, wstrząsach anafilaktycznych, przemierzałam kilometr za kilometrem, szukając wśród pól autostrady Kraków-Rzeszów wiekopomnych znaków. Nie znajdowałam, a był to jeden z tych łaskawszych dni, oszczędnej w dary wiosny. Za to odbyłam podróż sentymentalną, bo w poprzednim życiu zdarzało mi się w miłych celach przyjeżdżać czasem do Rzeszowa. Wspomnienia te rozsnuwały się na tej, jakże innej po latach trasie, w innej porze dnia i roku.


Udało się. Szczepionkę uczciliśmy zatrzymując się w tirowym barze na golonkę (Mój), tudzież szarlotkę (ja). Konsumując, wpatrywaliśmy się w pola, gdzie gniazdowały bociany, w bezmierne pasma autostrady, licząc, że tak właśnie, jak sunące tiry, zmierzać zaczynamy ku normalności.


Skutki uboczne były minimalne. Pamiętam, że nocą kręciłam się po łóżku, czując w sobie echo jakiejś pseudo-toksyny wsączonej w organizm, która nie niepokoiła, choć przeszkadzała w śnieniu. W końcu to przezwyciężyłam, a gdy wstałam, poranek przywitał mnie słonecznie, co tej wiosny słonecznych deficytów, kojarzyć się musi jednoznacznie z nadzieją.


W punkcie, gdzie szczepił się Mój półtora tygodnia później, zweryfikowaliśmy zdanie na temat wzorowego przygotowania akcji szczepień. Tłum kłębił się z racji deszczu pod naprędce zmajstrowanym zadaszeniem, bo okazało się, że przeliczono się z tempem. W szybkich szacunkach Mój ustalił, że czeka nas mniej więcej godzina czekania. Ach, co to był za dzień, na przemian deszcz, słońce i huragany. Pobiec musiałam po ogrodnicze rękawiczki do marketu nieopodal, tak nam mroziło dłonie, tymczasem przed punktem szczepień ludzie przyporządkowani do godziny, ustawieni gąsienicowo przesuwali się centymetr za centymetrem. W nagrodę Mój nie doświadczył żadnych skutków ubocznych, śladowej mgły mózgowej, co ustaliliśmy dzień zaledwie później, podczas planszówek.


Jestem po drugiej dawce, która deczko mnie przeorała. Odliczam dni, kiedy wyjdę do świata lecz radość przytłumia lęk. Jak to będzie? Zamknięta w domu przez niemal półtora roku, czuję się zapętlona w kokon, zapajęczona. Z przyrodą obcować, o tak, to się zdarzało, ale ludzie? Jak się ich doświadczy przy zetknięciu? Przydałaby się na to jakaś szczepionka.

bottom of page