top of page

Pada śnieg, nawet leży na dachach samochodów. Jak nigdy w bieżącym sezonie zimowym.

Hiszpania i Włochy wykorzystują maski do nurkowania, które łatwo podłączyć do respiratorów. Pomysł zostaje przeszczepiony na ziemię polską. Wszystko, żeby się przygotować. Krzywa się niby wypłaszcza, ale to okres boomu, zakażenia rosną gwałtownie. To już nie dane z komputera, to się dzieje, zgodnie ze scenariuszem. Nagle ilość chorych przekroczyła dwa tysiące. Ilość zgonów zaczyna wzrastać. Kwestia przeraża, zwłaszcza, jeśli pomyślimy o tych wszystkich, którzy zasilili statystyki kodem innym niż koronawirusowy. 



Pierwszy spacer czasu izolacji. Mój chodzi od rana jak po klatce, usztywniony, spętany. To znak, że musi wyjść, wypuścić na wiatr myśli, emocje i co tam. Boję się, ale idę z nim, bo słońce, bo ciepło, bo pojawia się w człowieku jakiś bunt. Niech się dzieje co chce, myśli się gdzieś tam w środku, a jednak dezynfekuje się klamkę i wskakuje do samochodu, by się oddzielić przed Wczorajszym, który sunie jak pociąg po piwo. Wiem to, bo jego zarazowa panika nie dopadła i wita się z kumplem z klatki wylewnie, deklarując powód spaceru. Potem idą już razem kompletnie ignorując zakazy, otwarci na siebie i świat.


Zazdroszcząc tego luzu, z poczuciem odpowiedzialności, które wgryzło się w skórę i naznacza nas boleśnie ruszamy, jedziemy, docieramy.


Pomiędzy tym widzimy opuszczone miasto, ale to już widok codzienny - lekko drżymy na myśl, że przez dwa tygodnie tak bardzo można przywyknąć do klimatów niecodziennych, pocieszamy się, że to być może z racji intensywności przeżywania.


Wychodzimy z auta na skraju lasu, przed nami polana, dalej droga (asfaltowa) z przerwami na las. Mój ma plan. Chce odbić na prawo za obserwatorium astronomicznym. Idziemy. Wiatr przyjemnie wyziewa kurz z głowy, wdziera się uszami poprzez czapkę. Niby ciepło, a jednak zimny wiatr. Mój wystawia na niego głowę, bez osłon, widać, że jemu kurz doskwiera mocniej. Mruży oczy do słońca. Przyjmujemy je na skórę jak drogocenny kosmetyk,  a nawet więcej, coś, czego się pragnie z tęsknotą. Łzy kręcą się pod powiekami, jakoś tak dziwnie wrażliwi jesteśmy w okolicznościach przyrody, jakoś tak odarci z osłonek. Idziemy w milczeniu aż docieramy do asfaltówki. Tu trzeba uważać, bo mimo, że ruch niewielki, to jednak jest. Jedzie na przykład gościu traktorem, wolno, powolutku. Tuż za nim kłębi się kabrio. Widać, że niecierpliwie, nie taką miał myśl, gdy wybierał się na przejażdżkę, szczęśliwie traktor odbija w bok i gostek z kabrio może ruszyć z impetem. Przejeżdża obok, kaszkiet, okulary przeciwsłoneczne i maska  z filtrem. Oto znak czasów. Tylko przez moment zastanawiamy się, przed czym chroni go maska, przed wiatrem, a może spalinami. Widok jest niecodzienny, ale ostatnio nabywamy jakąś łatwość w przyjmowaniu abstrakcji. Nic więc sobie niemal nie robimy również z tej, że gdy docieramy już do brzozowego lasku, w którym jeszcze cztery lata temu były zaledwie gałązki oraz widok, nie zaskakuje nas przebiegający na ugiętych nogach staruszek w bokserkach. Facet znika na prostej do chałupki, a my zszokowani tylko odrobinkę ruszamy na wzgórek. Myślimy, co by było gdyby tak zamieszkać na wzgórku, na przykład od południowej strony. Miło pomarzyć, pokontemplować, nawet z widokiem na miasto w oddali, z drugiej strony z widokiem na góry. W dole Kraków Airport, wyciszony, nieruchomy, wiatr nad nim hula. Dopiero po chwili zastanawiamy się, że na pasach i ponad nimi nie dzieje się nic. No bo samoloty nie latają przecież, stoją, jak koronawirusowy świat, w którym aktywność skupia się tylko w ośrodkach medycznych.


Przez chwilę tak trwamy, patrząc w przyszłość, która sięga daleko za te góry w oddali, widoczne tak wyraziście. 


Niby emocje trochę opadają. Oddychamy spokojniej, śpimy spokojniej. A jednak krew mrozi żyły, kiedy słyszy się, że wirus może dopaść nagle, znienacka, przycisnąć gardło, przydusić. Ból w piersi i panika – słuchamy relacji tych, co przeszli. Samotność izolatki, cztery głuche ściany, minutowe wizyty personelu, zamaskowanego, więc nie możesz nawet spojrzeć w oczy, rzeczywistość z kosmosu. Często myślę o mamie, która w wieku 83 lat przeszła świńską grypę. Teraz rozumiem jej rozpacz, panikę, kiedy zamknęli ją w izolatce, teraz już wiem, dlaczego była dla wszystkich taka przykra (pozostała legendą). Bo strach i głucha samotność wyciągają z człowieka wszystko co złe, wszystko, co brzydkie, zniekształcają obraz tego, co się widzi oraz obraz siebie. I człowiek musi z tym potem żyć, robić dobrą minę, udawać, że nic się w końcu nie stało, zakrzykiwać, bo wrażenia nie da się zapomnieć, choćby zapomniało się fakty.   


A miało być lżej, z odpuszczeniem. Kiedy się odpuści, myśli wyłażą na wierz, jak mrówki na wiosnę. Rozłażą się, nie możesz za nimi nadążyć.


Teraz na przykład leżę, światło przygaszone, Mój śpi. Kiedy mrużę oczy wciąż widzę pod sufitem koła. Te koła, które rysują w Indiach przed sklepami ze względów bezpieczeństwa. Człowiek schwytany w pętlę, odseparowany od drugiego, jasno określony granicami. Czy kiedyś pokonamy te granice, czy zawsze zostanie w nas poczucie zagrożenia? Nagle wydają się objawieniem te wszystkie lęki, które przynosimy od lat ze sobą do psychologa. Może wcale nie były nieuzasadnione? Może po prostu podświadomość o wszystkim wie znacznie wcześniej?

bottom of page