top of page

Emocje jakby opadają, jakbyśmy się przyzwyczajali. A może po prostu Święta nas absorbują bardziej i próba zaaklimatyzowania się w sytuacjach, które się nakładają. Rano gotuję jajka, żurek i piekę ciasto, słuchając audiobooków o epidemiach. Mój święci koszyczek przez Internet – co nieco się opiera, bo sytuacja nietuzinkowa i w sumie ja to miałam zrobić, ale nie mogę opuścić stanowiska w kuchni.


Nigdy w życiu tyle nie szykowałam na Święta, ale zawsze chodziliśmy do rodziny. Rodzina wybujała, rozłożysta z odnogami – pierwszy mąż, drugi narzeczony, rodzina Mojego. A tymczasem świat zredukował się do naszego bałaganu w dużym pokoju i dwóch pozostałych klitek, w których pracujemy.


Wieczorem zoomuję się z chórem. Zamiast śpiewać, gramy w różne gry słowne i jest to wybitnie relaksujące. Tak to świętujemy tę święconkę, ja na zoomie, a Mój na kanapie, oglądając Netflixa.


Nie oglądamy wiadomości, w których podają, że koronawirus dziesiątkuje amerykanów, polscy ratownicy wrócili rozgoryczeni z Lombardii , a w warszawskim domu opieki jedna pielęgniarka opiekuje się 50. pacjentami. Dziś pozostajemy przy złudzeniach.


Wahania nastrojów. To jakieś wydarzenie napawa nas nadzieją, że jakoś to będzie, jakoś z tego wybrniemy i wyjdziemy na swoje, to znów wpadamy w dół, bo kontrahent nie odbiera telefonów, myślimy: wycofał się, bo to teraz powszechna strategia. Strategia przetrwania.


Warczymy na siebie. Aż dziw bierze, że zamierzamy się pobrać w przyszłym tygodniu, prawda? Tak. Mamy taki szalony zamiar. Szalony, bo czyż to czas na takie ekstrawagancje? A jednak to zaraza, nie coś innego, popchnęła nas do konkretnych deklaracji, oraz strach. Że oto któreś z nas ugrzęźnie w izolatce, daleko od świata, daleko od ludzi (odseparowany grubą warstwą fizeliny i plastiku przyłbic), a to drugie nie będzie mogło nawet zasięgnąć żadnych wieści o losach chorego. Decyzja przyszła szybko. Jednego przedpołudnia złożyliśmy wniosek – jeszcze urzędy działały, jeszcze młode i trochę starsze pary siedziały w nerwowej ekscytacji, spoglądając do akwariów z urzędnikami i delikwentami, jak my. A potem: wybór czasu i miejsca. Jak najbliżej. Jak najszybciej. Uśmiechy, gratulacje, opłaty, czas oczekiwania. Drugiego przedpołudnia poszliśmy po obrączki. Sprzedaliśmy jakieś stare złoto, by na nie zarobić. Poprzednie życie, zafundowało nam nowe. Nowy rozdział, który jak sądzimy nadejdzie w przyszłym tygodniu o ile wirus, czy coś równie nieoczekiwanego nie pokrzyżuje nam planów. Obrączki znaleźliśmy całkiem ładne, głównie matowe, z delikatnym akcentem połysku. Są naprawdę w porzo, może nie wymarzone. Ale czy ślub w podobnych okolicznościach będzie wymarzony? Choć z pewnością nieoczywisty. Może nawet będzie przygodą, może nie spowije nas smutek, gdy bez uścisków będziemy się wymieniać uśmiechami ze świadkami i przyjaciółką. A potem, już przed urzędem, rozejdziemy się każdy do swoich spraw. Zobaczymy. Projekcje nigdy nie pokrywają się z rzeczywistością, więc może to będzie wyglądać zupełnie inaczej?


Ale dziś jest środa. Kopię swój korytarzyk, wierząc, że coś z tego jednak będzie, choć świat nie do końca potwierdza moje oczekiwania, na jakichkolwiek etapach. Naiwność jest tu bronią. Na szczęście tego mi nie brakuje. Podnoszę się i znów wierzę, że jednak wszystko będzie inaczej, że jednak to szczęście, na które tak czekam od zawsze, nadejdzie. Szczęście to ma kolor kolorowy, zaiste, zawsze widzę go raczej intensywnie niż w pastelach. Szczęście to ma w sobie spory ładunek spokoju. Południa oraz zmierzchu. Jest tam morze i są tam drzewa. Ogólnie zielono i dużo natury. Nie jestem w tym oryginalna. I ta tęsknota za spokojem, za bezpieczeństwem, spełnieniem jakimś – to chyba jakiś motor. Prostuje. Podnosi z ziemi, całą ubłoconą, z kręgosłupem lędźwiowym spętanym dyskopatią w kręgach L4/L5.


A tymczasem koronawirus szaleje. Jesteśmy wciąż jakby poza, choć podejście nam normalnieje. Mój chodzi więcej i boi się mniej. Ja odwrotnie. Ale czas wyściubić nos, sprawdzić, czy podołam lękom, czy nadal wirus będzie mi się wizualizował na kasach, na poręczach niczym lepka maź, groźna maź, choć jak donoszą wieści z portali naukowych wirus mutuje raczej łagodniej, raczej przyjaźniej. Na razie jednak doniesienia o cierpiących nie napawają spokojem. Kolejne DPS – y, zwłaszcza w tych mniejszych miejscowościach, padają pod naporem choroby, braku sprzętu i personelu, permanentnego zmęczenia. TV cała nasączona tym cierpieniem, relacja, na relacji, a w tle panoszy się bezdusznie polityka. Nie dam się w to wciągnąć, wolę pozostać w niszy, posłuchać tych cierpiących, gdzie leży prawda.


Mamy ponad 5200 stwierdzonych zakażeń, 159 zmarłych.


A w Ekwadorze brakuje trumien, więc pakują ciała w kartonowe pudła. I tak je potem wiozą. Rzeczywistość roku 2020 przekraczająca wyobrażenia filmowców. Chciałoby się wcisnąć jakiś reset.


Kryzys. Poczucie totalnego bezsensu. Wydaje ci się, że nic już nie wróci do normy, nic się nie odbuduje, zwłaszcza, że przed całą aferą byłaś w totalnym remoncie.


Przesuwasz kursor po facebooku i widzisz jak zajebiście sobie radzą inni, w chwili, kiedy twoją czaszkę rozsadzają młoty i wszystko krzyczy, zwłaszcza, gdy widzisz ten ustabilizowany rytm wszystkich, dosłownie wszystkich. I widzisz jedną, czy drugą osobę, która zdecydowanie miała w życiu więcej szczęścia od ciebie i myślisz: fuck, dlaczego? Jak to? I oczywiście szukasz winy w sobie, tymczasem ona prawdopodobnie leży zupełnie gdzie indziej, gdzie wzrok nie sięga lub też po prostu wcale jej nie ma.


Gotujesz makaron i starasz się złapać jaką taką równowagę nad tą prostą czynnością, do której naprawdę nie trzeba dużo wiedzy. I nagle słyszysz, że Twój, także w maksymalnym kryzysie wynikłym z martwoty gospodarczej, która już liże nam stopy, wymyśla, że on zajmie się sprzątaniem biurowców. I myślisz : jak do tego doszło, że oboje z całkiem niezłym wykształceniem oraz wiedzą i doświadczeniem, z zimną krwią planujecie tej palmowej niedzieli własny pogrzeb? Pogrzeb marzeń, świadomości, poczucia własnej wartości. Czy to izolacja tak wpływa, wszechpotężny wirus, toksyczna polityka, czy po prostu brak powietrza i słońca?


A słońce było rozkoszne, panoszyło się po balkonie, wlewało przez okna, mościło na dywanie, kanapie, jakby wszystko do niego należało. Byłam tam, na balkonie i wyszłam, bo mi było po ludzku żal, że oto wiosna taka pogrzebowa z racji lęku wirusowego, ale także z racji braku perspektyw, co objawiło się nagle, redukując życie do podstawowych potrzeb. Bo taki będzie ten powirusowy świat? Że twoja praca się tu nie przyda, nie nakarmi nikogo, nie obsłuży. Można będzie bez niej wyżyć, choć w tej właśnie chwili, gdy to się dzieje, zapewnia ci kroplówkę, respirator, podłącza cię do płucoserca, bez tego mogłabyś już nie żyć, reanimacja na nic by się zdała. I takie to realia, taki ten świat. Być może twoja praca nie tylko tobie uratuje kiedyś życie, ale zapewne trzeba będzie uprzednio wkroczyć w kolejny etap przejściowy, który z racji urodzenia czy szczęścia, za każdym razem stanie się koniecznością. Ile tych korytarzy już przeszłaś? Za każdym razem korytarz, bardzo mało twardego lądu, czegoś, co może dać grunt, wypchnąć kapkę wyżej, tak, by tym razem korytarz nie był koniecznie potrzebny.


Tymczasem w Lombardii na parkingach stoją bezpańskie samochody. Pieką się w tym kwietniowym słońcu i czekają na właścicieli, którzy nie wrócą. Kiedy to widzisz, od razu zmienia się perspektywa. Może ten nowy korytarz, to nie jest znowu taka zła opcja? Przynajmniej możesz jeszcze iść.

bottom of page