top of page

Weekend majowy inny, niż wszystkie. Spacer z przyjaciółką. Oczywiście jesteśmy karni, staramy się zachować społeczny dystans. Wszyscy deczko niepewni, spłoszeni, dzicy. Pozamykani we własnych klatkach. Łatwiej wyjść na zewnątrz, gorzej się uwolnić, dlatego przez dłuższą chwilę w samochodzie i tuż po wyjściu z auta oswajamy się.

Idziemy symbolicznie poniekąd, do ZOO. Właściwie w okolice, do Lasku Wolskiego, bo ZOO zamknięte. Jednak można usłyszeć ptaki, a nawet zobaczyć spacerującą tanecznie

po swoim boksie słonicę. Przyklejamy się do ogrodzenia, patrzymy. Spokojna, chodzi,

wznieca trąbą tumany kurzu.

-  Bawi się - stwierdzamy.

-  Gdzie tam, nudno jej - kwituje pan za ogrodzeniem, który coś tam czyści, czy

naprawia, tutejszy.  – Ludzi jej brakuje. Przyzwyczajona, że tu chodzą, a tak to nuda.

Wszystkim ciężko w samotni, zwierzakom również. Pojedyncza łza kręci nam się w oku, gdy tak myślimy, odchodząc, o samotnej słonicy. Jakoś nam łatwiej teraz ją zrozumieć. Bo i nas trochę skóra boli z braku dotyku, trochę głos się łamie, gdy się go użyje, stojąc z bliźnim wreszcie vis à vis. I dziwnie tak, dziko. Nie wiadomo co zrobić z oczami, z rękami, wokół huczy świat, zapomniany świat, zredukowany ostatnio do kontaktu elektronicznego.


Płoszymy myśli, idziemy dalej w las, w ptaki, w słońce, które prześlizguje się przez gałęzie. Natura zawsze pomaga się wyzbierać, znormalnieć, tak też się dzieje z nami. Pod koniec zachowujemy się już niemal jak dawniej. Prawie zapominamy o pandemii.

Gdy dochodzimy do parkingu policjanci w przyłbicach spisują ludzi bez maseczek.


Dół, nie ustępuje, spotęgowany odstawieniem słodyczy. Mój ciągnie mnie na spacer. Zbyt długo się melinuję w domu. Komputer i gotowanie. Na sprzątanie już nie mam pary, więc jest bałagan. Za to podłoga w przedpokoju lśni. Wybieliła się o ton, może dwa od codziennej dezynfekcji. Niemal widzę te gęstniejące opary unoszące się chmurą chwilę po odkażeniu.

Idziemy więc na spacer po osiedlu. Ludzie w maskach, w maskach na brodach, na czołach, zawieszonych niedbale na lewym uchu. Jest ich więcej, niż w zeszłym tygodniu. Wylęgają. Powoli pokonują nieufność i macają przestrzeń. Codziennie parę kroków dalej, do przodu albo w bok. No więc teraz spotykamy ich sporo. Na uliczkach, na skwerku przy kościele i w kamienistym wnętrzu. Zaglądamy. Obwieszczenia o dopuszczalnej ilości wiernych (jedna osoba na 15 metrów kwadratowych). Kościół duży, więc sporo w środku. Wycofujemy się. Idziemy dalej dość absurdalnie, uliczkami, bo za późno by jechać do lasu, zresztą chcemy jeszcze zaczepić o Rossmana, nabyć trochę środków higienicznych oraz kapcie – artykuł pierwszej potrzeby (od początku izolacji zdarłam już dwie pary).

Idziemy, a smutek toczy mnie niezmiennie. Jak był na początku spaceru, tak i trwa. Puszcza w okolicach Królewskiej, kiedy widzę pusty tramwaj na pustej ulicy. Wszechogólna pustka drąży mnie dotkliwie od środka. Bo czuję ewidentny brak, nawet nie na ulicy, a w środku. Tęsknię za ludźmi, za znajomymi, nieznajomymi, jakimikolwiek, choćby dlatego, że ich obecność sprawia, że życie wre, że wszystko staje się wokół bardziej żywotne. Niczym zew, wzywa mnie od środka moja natura stadna.

No więc płaczę, na końcu tej podróży, a kilka kroków od Żabki po prostu pękam. Łzy leją się po maseczce w koty, cała nasiąka, wilgotnieje, być może z falą pochłania wirusa, który bezwiednie kolonizuje się od środka w moim organizmie, a następnym rzutem zasiedli Mojego. Tak więc zmieniam czym prędzej maseczkę, na prototyp – z pościeli w paski i próbuję wewnętrznie przemówić do siebie, odnaleźć wszystkie jasne strony tej sytuacji. Idzie ciężko, ale próbuję przez jedną ulicę, potem dwie. Mój przestaje się niepokoić, trwożyć, bo jak to facet nie ma pojęcia, co takim przypływem nagle zrobić i podejmuje działania desperackie. Spogląda na mnie taką uspokojoną z odczuciem ulgi.

Mijamy słup z plakatami, na jednym pomiędzy ogłoszeniem o koncercie Kasi Kowalskiej, a ulotką o pożyczkach plakat z napisem „Jeszcze wrócą piękne dni”. Niby nic odkrywczego, a jednak pomaga.


Dół. Cały dzień snuję się po domu. I sprzątam. Odrabiam zaległości firmowe. Znów sprzątam, czując bezsens tej sytuacji, bo przecież za chwilę znów będzie brudno, a mojej głowy tymczasem nie potrafię z pomocą tych czynności uporządkować. Ach, jak bardzo bym chciała tak umieć. Powyrzucać wszystko z szaf, jak moja przyjaciółka, zrobić pośrodku mieszkania wielką stertę, a potem rozdzielać, ta rzecz na prawo, ta na lewo, jak w polonezie. Wraz z rzeczami porządkować każdą myśl, każdy zakamarek zabałaganionej świadomości, która gniecie, rzęzi, podkwasza, tak, że nawet jeśli próbujesz, za nic nie możesz dojść ze sobą do ładu. A przecież to taki dobry czas na to. Non stop w domu. Non stop gmerając łapą po zakurzonych półkach, po zasypanych ryżem szafkach w kuchni. Tyle, że kiedy już zaczynasz, pojawia się milion innych tematów, które wydają się chwilowo ważniejsze. No bo praca, zakupy, obiad, pranie, prasowanie, dezynfekcja. I obowiązkowy seans gabinetu osobliwości z TVN 24, w końcu tak się teraz mentalnie komunikujesz ze światem, mniej więcej.

Tak bardzo chciałabym się zdyscyplinować w tych trudnych czasach. Odkreślać wykonany punkt po punkcie, wzorowo gospodarować czasem, wieczorem przy piwku obserwować wybujałe owoce własnej pracy. Samą siebie zaskoczyć. Poćwiczyć z Chodakowską, upiec zdrowy chleb z Pawlikowską, perfekcyjnie wypielić balkonowy ogród z Mają Popielarską.

Mijają lata, a ja dalej wierzę, że mogę się tak gruntownie odmienić. Przekreślić dotychczasowy styl funkcjonowania gruba krechą i dokonać odwrotu. Stać się idealna, zająć wreszcie miejsce wśród tych wszystkich, którzy tak znakomicie sobie radzą z życiem, z każdą, dosłownie każdą sytuacją, a potem może nawet napisać jakiś przewodnik? Podzielić się odkryciem ze światem, stanąć mocno na ziemi.

Zagarniam wygrzebane z szafek rzeczy z powrotem na miejsce. Może jutro. Może wreszcie nauczę się z tutorialu zarządzać czasem, a potem odkreślę wszystkie plany na liście. Przecież teraz tylko włączać Internet i brać!

Włączam TV. Oglądam materiał o 95 – latce wyleczonej z koronawirusa. Dziennikarz pyta ją o plany na przyszłość, kiedy już odbędzie stosowną rekonwalescencję.

- Zobaczę – śmieje się Włoszka. – Ja tam niczego nie planuję!

bottom of page