- Koronablog

- 20 kwi 2020

Siedzę nocą, bo nie mogę spać. Oglądałam reportaż z domu opieki, w którym zachorowało większość podopiecznych i sporo osób z załogi. Załamane pielęgniarki, znękana lekarka i staruszkowie w klinicznej demencji, błądzący wzrokiem po korytarzu, po personelu przyodzianym kosmicznie, choć nie dość kompletnie, zastanawiają się, czy już przekroczyli granicę życia, czy przeskoczyli na sąsiedni tor w rzeczywistość alternatywną. Dużo w tym wszystkim bólu, lęku, niemożności, dużo rozpaczy, więc potem toczy się to we mnie dość długo. Może nie powinnam tego oglądać, psychologowie takich praktyk nie doradzają, a jednak na dłuższą metę chyba mi to pomaga. Jestem jak dzieciak, który pakuje łapę do kontaktu. Po prostu muszę dotknąć, żeby wyrobić sobie mechanizmy obronne.
Bo co by nie powiedzieć, pandemia to zupełnie nowa sytuacja, dotąd istniała w świadomości dość mgliście. Teraz oswajamy się z nią, stopniowo zwiększając, bądź zmniejszając zakresy lęku, niepokoju, złości, jakbyśmy przesuwali suwaki na konsolecie. Jeśli czegoś jest odrobinę za dużo – sprzęga. W izolacji te stany widać wyraźnie, w końcu człowiek przez większość dnia jest sam na sam ze sobą. Paradoksalnie więc poznaje się na nowo po tych latach zabiegania, zakrzyczenia. I to jest ten pozytywny element.
No i teraz we mnie sprzęga. Noc, więc Mój śpi, nie mam się z kim tym stanem ducha podzielić. Siedzę więc i czytam, bo czytanie pomaga, pod warunkiem, że można się skupić. Chwilę trwa, ale się skupiam. Poziom lęku i rozedrgania maleje. Aż tu nagle z oddali, z nocy słyszę warkot. Potężny, coraz potężniejszy i wyraźnie się zbliża. Burza, przemyka mi przez myśl, ale to niezupełnie ten dźwięk. Wsłuchuję się dalej, zastygła, na myśl mi nie przyjdzie, żeby podnieść roletę i zajrzeć. Ale już wiem, że to samolot. Sunie po niebie, jak czołg, słychać cały jego ciężar, tony żelastwa oraz ładunek. Dezorientuję się deczko, bo samoloty przecież nie latają, jednak ten zdecydowanie leci, do tego jakimś dziwnym korytarzem, tuż nad naszym osiedlem, gdzie na ogół nic nie lata. Mam wrażenie, że jeszcze moment, a usiądzie mi na czaszce. Od razu wracają wszystkie lęki prenatalne. Chowam głowę pod biurko i tak trwam. A samolot jakoś nie chce przelecieć. Zawisł nad naszym blokiem i huczy, warczy, kłębi się wyziewami. Huk jest już tak ogromny, że trzęsą się szyby w oknach. Trwa to nieskończenie długo, w międzyczasie niemal dostaję arytmii, nie mówiąc już o wszystkich suwakach z mojej wewnętrznej konsolety.
- To pewnie myśliwiec był – kwituje Mój o poranku – może wiózł jakieś maseczki.
Tymczasem w Indiach zdarzają się zupełnie inne zachowania, mniej paniczne, bardziej zagadkowe. Pewna hinduska para, na przykład, nazwała swoją nowonarodzoną pociechę Sanitiser , czyli środek do dezynfekcji. Rodzice twierdzą, że chcieli w ten sposób upamiętnić rzecz, która przyczynia się do walki z koronawirusem. Czytamy w India Today wypowiedź ojca dziecka: „Wszyscy z nim walczą, od zwykłych ludzi do premiera kraju. To jest nasz wkład”.

