top of page

ree

Siedzę nocą, bo nie mogę spać. Oglądałam reportaż z domu opieki, w którym zachorowało większość podopiecznych i sporo osób z załogi. Załamane pielęgniarki, znękana lekarka i staruszkowie w klinicznej demencji, błądzący wzrokiem po korytarzu, po personelu przyodzianym kosmicznie, choć nie dość kompletnie, zastanawiają się, czy już przekroczyli granicę życia, czy przeskoczyli na sąsiedni tor w rzeczywistość alternatywną. Dużo w tym wszystkim bólu, lęku, niemożności, dużo rozpaczy, więc potem toczy się to we mnie dość długo. Może nie powinnam tego oglądać, psychologowie takich praktyk nie doradzają, a jednak na dłuższą metę chyba mi to pomaga. Jestem jak dzieciak, który pakuje łapę do kontaktu. Po prostu muszę dotknąć, żeby wyrobić sobie mechanizmy obronne.

Bo co by nie powiedzieć, pandemia to zupełnie nowa sytuacja, dotąd istniała w świadomości dość mgliście. Teraz oswajamy się z nią, stopniowo zwiększając, bądź zmniejszając zakresy lęku, niepokoju, złości, jakbyśmy przesuwali suwaki na konsolecie. Jeśli czegoś jest odrobinę za dużo – sprzęga. W izolacji te stany widać wyraźnie, w końcu człowiek przez większość dnia jest sam na sam ze sobą. Paradoksalnie więc poznaje się na nowo po tych latach zabiegania, zakrzyczenia. I to jest ten pozytywny element.

No i teraz we mnie sprzęga. Noc, więc Mój śpi, nie mam się z kim tym stanem ducha podzielić. Siedzę więc i czytam, bo czytanie pomaga, pod warunkiem, że można się skupić. Chwilę trwa, ale się skupiam. Poziom lęku i rozedrgania maleje. Aż tu nagle z oddali, z nocy słyszę warkot. Potężny, coraz potężniejszy i wyraźnie się zbliża. Burza, przemyka mi przez myśl, ale to niezupełnie ten dźwięk. Wsłuchuję się dalej, zastygła, na myśl mi nie przyjdzie, żeby podnieść roletę i zajrzeć. Ale już wiem, że to samolot. Sunie po niebie, jak czołg, słychać cały jego ciężar, tony żelastwa oraz ładunek. Dezorientuję się deczko, bo samoloty przecież nie latają, jednak ten zdecydowanie leci, do tego jakimś dziwnym korytarzem, tuż nad naszym osiedlem, gdzie na ogół nic nie lata. Mam wrażenie, że jeszcze moment, a usiądzie mi na czaszce. Od razu wracają wszystkie lęki prenatalne. Chowam głowę pod biurko i tak trwam. A samolot jakoś nie chce przelecieć. Zawisł nad naszym blokiem i huczy, warczy, kłębi się wyziewami. Huk jest już tak ogromny, że trzęsą się szyby w oknach. Trwa to nieskończenie długo, w międzyczasie niemal dostaję arytmii, nie mówiąc już o wszystkich suwakach z mojej wewnętrznej konsolety.

- To pewnie myśliwiec był – kwituje Mój o poranku – może wiózł jakieś maseczki.

Tymczasem w Indiach zdarzają się zupełnie inne zachowania, mniej paniczne, bardziej zagadkowe. Pewna hinduska para, na przykład, nazwała swoją nowonarodzoną pociechę Sanitiser , czyli środek do dezynfekcji. Rodzice twierdzą, że chcieli w ten sposób upamiętnić rzecz, która przyczynia się do walki z koronawirusem. Czytamy w India Today wypowiedź ojca dziecka: „Wszyscy z nim walczą, od zwykłych ludzi do premiera kraju. To jest nasz wkład”.


ree

Idziemy załatwić sprawy w ZUS-ie, bo okazuje się, że zmiana danych uniemożliwia niektóre elektroniczne poczynania i robi się firmowy bałagan.

Za radą Mojego posłusznie wkładam rękawiczki i wchodzimy. Oba przejścia dla klientów zabarykadowane na czerwono. Na barierkach mrowi się wściekła ilość wykrzykników, że nie wolno, zakaz i nawet nie próbuj. Rozglądamy się w poszukiwaniu portiera. Nie ma. W hollu stoją inni, jak my, podobnie zagubieni. Wszyscy zamaskowani, przesyłamy sobie niejasne impulsy wzrokowe. Wszyscy jesteśmy w kropce, wszyscy niepokoimy się, bo przecież są sprawy, które załatwić trzeba, co więcej urząd na stronie deklaruje taką możliwość jak najbardziej. Jako, że portiera dalej nie widać, choć drzwi od kanciapy uchylone, a w tle również te od pokoju socjalnego z zieloną kanapą i telewizorem, wyjmujemy komórkę i dzwonimy. Cztery numery specjalne. Wykonujemy je po kolei, coraz bardziej zdenerwowani, bo a to zajęte, a to nie ma takiego numeru. Na przemian. Wyciągam własnego smartfona i dzwonimy na cztery ręce. Tamci zdają się robić to samo, co zmniejsza szansę na połączenie każdego z nas, więc ostatecznie do kontaktu nie dochodzi. Za to coś się dzieje na końcu korytarza. Ktoś idzie, sunie, sapaniem odliczając kolejne metry. Ledwie nas widzi, a już wściekle macha rękami. Jest jak te wykrzykniki, choć absolutnie nie gabarytowo.

- Zamknięte!!! – krzyczy z daleka. – Proszę do wyjścia!

Absolutnie nie prosi, a dopomina się, żąda.

- Ale chcieliśmy się tylko dowiedzieć… – zaczyna Mój grzecznie.

- Zamknięte – tamten jakby się zaciął. I dalej macha rękami, teraz już z bliska, przed maskami. Naszymi, bo on nie ma żadnej.

- Ale gdzie możemy uzyskać informację… – próbuje Mój niestrudzenie.

- Nie ma! Nie możecie! Do wyjścia! – i popycha drzwi z całej siły, stare, żelazne, pomalowane na zielono w kolorach Zusu, bo nie nadziei.

- Mógłby pan być grzeczniejszy! – nie wytrzymuję, bo ta ilość agresji przegryza mnie od środka, wyciąga ze mnie wszystkie nagromadzone żale, pretensje, niemożności. Cała już się trzęsę. Pierwszy kontakt z bliźnim i od razu taki atak.

- Grzeczniejszy – śmieje się, szydząc. – Grzeczniejszy?! – teraz się na tym zawiesił. – Wychodzić, i to już! – Pokrzykuje niepotrzebnie, bo wyszliśmy, razem z drugą parą, śladu już po nas nie ma na zusowskiej podłodze, choć być może unoszą się jakieś molekuły, może nawet z cząsteczkami wirusa, które upadną na nas albo i nie, okaże się to mniej więcej za dwa tygodnie.

Trzęsę się całą drogę w stronę domu. Mój uspokaja mnie, ma większą dozę wsobnej tolerancji, albo też po prostu częściej mierzył się z bliźnimi w dniach ostatnich. Ustalamy, że nic nam nie pozostało, tylko telefon i godzimy się z ewentualnymi stratami, które możemy ponieść, bo przecież i tak nie mamy innego wyjścia. W końcu się rozdzielamy. Mój idzie poćwiczyć na bębnach, ja na zakupy. Dopiero, jak mnie wyrzucają z drogerii orientuję się, że to godziny senioralne. W drogerii poza trzema paniami z obsługi (każda ma własny metr kwadratowy) nie ma nikogo. Ale rozumiem. Zarządzenie. Przynajmniej panie starają się być miłe, choć i im udziela się ogólne podenerwowanie.

Ciekawe jak to będzie, kiedy świat się już znormalizuje, kiedy przestaną nas ograniczać absurdalne czasem zarządzenia. Czy będzie z tego karnawał, jak zakładają niektórzy psychologowie, będą fajerwerki i picie wina na ulicach, czy może wręcz odwrotnie? Jak psy długo trzymane na łańcuchach będziemy rzucać się sobie do gardeł?

Nie chcę o tym myśleć. Wdycham niezbyt mocno zanieczyszczone powietrze z Alei Słowackiego i idę na spacer, choć nie do parku, a ulicą, respektując kolejne zarządzenie.


ree

Lany poniedziałek, całkiem słoneczny. Wypożyczamy psy naszej przyjaciółki, żeby odbyć spacer. Gdyby patrol się doczepił, każdy ma swojego pupila.


Idziemy prostą pod wiadukt, gdzie nic w ogóle nie jeździ, nie tylko mało, bo od dłuższego czasu trwa tu remont. Słońce panoszy się na gałązkach, na liściach, rozkwitają pączki. Idziemy w maskach, dusząc się co nieco, bo to maski prototypy. Mama Mojego będzie je przerabiać jeszcze wielokrotnie, aż do wersji idealnej (z pościeli z Ikei).


Na drugiej prostej dopada nas deszcz. Sunia chce do domu, pies chce na trawę, nigdy tędy nie chodził, chce wąchać. Terroryzujemy oba i włazimy pod wiatę autobusową, gdzie nie ma nikogo. Autobusu też przez dwadzieścia minut, które tam spędzamy.


Wychodzimy, chwilę później – słońce. Idziemy prostą w przeciwną stronę. Nogi przypominają sobie jak to jest robić długie kroki. Płuca przypominają sobie, jak to jest wchłaniać hausty świeżego powietrza. Autentycznie świeżego, dziwimy się, że pachnie jak w górach. Te wszystkie młode liście i trawy, kwiaty i krzewy, które już zaczynają wyrastać. Przez moment zawieszamy się w czasie i przestrzeni. Bo przecież idziemy wzdłuż dwupasmówki, gdzie zazwyczaj samochody pędzą jeden za drugim, a czasem stoją w długim korku. Robimy w pamięci zdjęcia tej chwili, coś takiego drugi raz może się nie zdarzyć.


Wracamy. Przyjaciółka proponuje herbatę na balkonie. Wahamy się, tylko odrobinkę, bo nic nas tak nie wzmacnia duchowo, jak ta propozycja. Nagle nabieramy rumieńców. Siadamy przepisowo, daleko od siebie, powietrze wydychamy w przestrzeń. Psy padają umęczone po dwóch godzinach spaceru, my przeciwnie. Nagle wszystkiego się chce. Gadać się chce, wymieniać opinie. Wyrzucać te wszystkie nagromadzone słowa, przeleżałe słowa, skwaszone. Po takiej wentylacji od razu jest lepiej. Patrzymy w powietrze przed nami, w pusty świat. Za chwilę zacznie stwarzać się na nowo.


Takie to Święta.

bottom of page