- Koronablog
- 1 cze 2020

Wychodzimy, krzepimy mięśnie uściskami, które wciąż lekko zakazane dostarczają dodatkowego dreszczyku. Ściskamy się, patrząc sobie w oczy z bliska, rozpoznając zmiany, sondując co nam się poprzestawiało przez ten czas, jakie krzywdy zdziałała izolacja, a w czym nas wzmocniła. Katalogujemy wrażenia, żeby potem przemyśleć, przetworzyć. Później siadamy spłoszeni naprzeciwko siebie. Trochę zdziczali, więc początkowo słowa zachodzą na siebie. Przerywamy zdanie, zaczynamy następne, ciężko okiełznać emocje.
Miałam taki czas w życiu, kiedy towarzyszyłam mężowi w chorobie. Byliśmy na naświetlaniach długie sześć tygodni, które poprzestawiały nasz świat – każdego z osobna, bo on miał naświetlany mózg, więc większość czasu spędził w pomroku. Ja przeszłam wtedy swoje wojny, pierwszą i drugą. Pod koniec, kiedy on doszedł już do siebie, we mnie pozostały głównie ruiny, z których składałam latami kalekie budynki. Wciąż je składam z mniejszym lub większym powodzeniem. Panorama obejmuje już jednak jako taką architekturę przestrzeni. Otóż wtedy właśnie, podczas tych sześciu tygodni szpitalnej izolacji w innym mieście, dość daleko od domu, przeżyłam podobny niedostatek. Podobną samotność, która bolała fizycznie. Która spowodowała, że kiedy nareszcie przyjechali znajomi z Krakowa i uściskaliśmy się, dostałam dotkliwych skurczów w kręgosłupie szyjnym. Nie wiem, czy była to kwestia napięcia, czy intensywności doznań i w jaki sposób psychika nałożyła się na mięśnie, że zadziałało to właśnie w ten sposób. Szyja bolała wciąż, kiedy odjeżdżali, prawie nie mogłam ruszyć głową.
Doznania popandemiczne są mniej rozpaczliwe, a jednak podobne. Jakaś zakrzepłość w ciele, jakiś brak elastyczności, tęsknota zaklinowana w ścięgnach. Gdy więc spotykamy się po raz pierwszy w niewielkim gronie, od razu przypominam sobie tamten czas i odruchowo chwytam się za szyję. Dobrze, minęło – myślę sobie. Choć przecież wcale jeszcze nie minęło, po prostu dostaliśmy pozwolenie na ignorancję i entuzjastycznie z niego korzystamy. Bo potrzeba stadna, ta świadomość obecności innych bliskich, wydaje się tak niezbędna, że kruszą się opory, a wszelkie nakazy dystansu topią się jak lód. Lampka ostrzegawcza pali się, a jednak ją gasisz i robisz to niejako odruchowo, bez zastanowienia.
Bałam się, że może w nas pozostać pewna nieufność. Budowana mozolnie, dzień po dniu narastającą grozą, która sączyła się u stóp, gdy wysuwaliśmy się płochliwie z mieszkań, kiedy wchodziliśmy do sklepu, dusząc się pod maskami z emocji i zastanawiając ile dotyków przylepiło się do wybranego przez nas koszyka, ile plazmy pełznie ku naszym nadgarstkom niedostatecznie przyodzianym w rękawiczki. Tymczasem stało się inaczej. Może dlatego, że choroba nie dotknęła nas fizycznie. Nadal dość mgliście funkcjonuje w doniesieniach medialnych, oraz w relacjach medyków. Tak sobie myślę, że chyba pojemnik ze strachem przepełnił się, jeszcze zanim doszło do czegoś naprawdę poważnego. Wszystko wydarzyło się niejako poza nami, daleko. I teraz po prostu jest w nas więcej nadziei i odwagi. To chyba dobrze, w sytuacji, gdyby przyszło nam zmierzyć się z chorobą. Bo najgorzej jest dźwigać trudne sprawy w pojedynkę.