top of page

ree

Wychodzimy, krzepimy mięśnie uściskami, które wciąż lekko zakazane dostarczają dodatkowego dreszczyku. Ściskamy się, patrząc sobie w oczy z bliska, rozpoznając zmiany, sondując co nam się poprzestawiało przez ten czas, jakie krzywdy zdziałała izolacja, a w czym nas wzmocniła. Katalogujemy wrażenia, żeby potem przemyśleć, przetworzyć. Później siadamy spłoszeni naprzeciwko siebie. Trochę zdziczali, więc początkowo słowa zachodzą na siebie. Przerywamy zdanie, zaczynamy następne, ciężko okiełznać emocje.


Miałam taki czas w życiu, kiedy towarzyszyłam mężowi w chorobie. Byliśmy na naświetlaniach długie sześć tygodni, które poprzestawiały nasz świat – każdego z osobna, bo on miał naświetlany mózg, więc większość czasu spędził w pomroku. Ja przeszłam wtedy swoje wojny, pierwszą i drugą. Pod koniec, kiedy on doszedł już do siebie, we mnie pozostały głównie ruiny, z których składałam latami kalekie budynki. Wciąż je składam z mniejszym lub większym powodzeniem. Panorama obejmuje już jednak jako taką architekturę przestrzeni. Otóż wtedy właśnie, podczas tych sześciu tygodni szpitalnej izolacji w innym mieście, dość daleko od domu, przeżyłam podobny niedostatek. Podobną samotność, która bolała fizycznie. Która spowodowała, że kiedy nareszcie przyjechali znajomi z Krakowa i uściskaliśmy się, dostałam dotkliwych skurczów w kręgosłupie szyjnym. Nie wiem, czy była to kwestia napięcia, czy intensywności doznań i w jaki sposób psychika nałożyła się na mięśnie, że zadziałało to właśnie w ten sposób. Szyja bolała wciąż, kiedy odjeżdżali, prawie nie mogłam ruszyć głową.


Doznania popandemiczne są mniej rozpaczliwe, a jednak podobne. Jakaś zakrzepłość w ciele, jakiś brak elastyczności, tęsknota zaklinowana w ścięgnach.  Gdy więc spotykamy się po raz pierwszy w niewielkim gronie, od razu przypominam sobie tamten czas i odruchowo chwytam się za szyję. Dobrze, minęło – myślę sobie. Choć przecież wcale jeszcze nie minęło, po prostu dostaliśmy pozwolenie na ignorancję i entuzjastycznie z niego korzystamy. Bo potrzeba stadna, ta świadomość obecności innych bliskich, wydaje się tak niezbędna, że kruszą się opory, a wszelkie nakazy dystansu topią się jak lód. Lampka ostrzegawcza pali się, a jednak ją gasisz i robisz to niejako odruchowo, bez zastanowienia.


Bałam się, że może w nas pozostać pewna nieufność. Budowana mozolnie, dzień po dniu narastającą grozą, która sączyła się u stóp, gdy wysuwaliśmy się płochliwie z mieszkań, kiedy wchodziliśmy do sklepu, dusząc się pod maskami z emocji i zastanawiając ile dotyków przylepiło się do wybranego przez nas koszyka, ile plazmy pełznie ku naszym nadgarstkom niedostatecznie przyodzianym w rękawiczki.  Tymczasem stało się inaczej. Może dlatego, że choroba nie dotknęła nas fizycznie. Nadal dość mgliście funkcjonuje w doniesieniach medialnych, oraz w relacjach medyków. Tak sobie myślę, że chyba pojemnik ze strachem przepełnił się, jeszcze zanim doszło do czegoś naprawdę poważnego. Wszystko wydarzyło się niejako poza nami, daleko. I teraz po prostu jest w nas więcej nadziei i odwagi. To chyba dobrze, w sytuacji, gdyby przyszło nam zmierzyć się z chorobą. Bo najgorzej jest dźwigać trudne sprawy w pojedynkę.


ree

Pamiętacie te pierwsze chwile, tuż przed postojem? Doprawdy, niełatwo, jakby minął rok co najmniej od tamtego mrocznego czwartku, kiedy życie zaczęło zwalniać. Najpierw zaledwie o jeden bieg – wtedy wstrzymano duże imprezy. Zrobił się popłoch w moim otoczeniu, w którym większość zajmuje się kulturą i sztuką w ten czy inny sposób. Czuliśmy lekki powiew chłodu na karku, jakby to śmierć przeszła. Nie tylko ta, pandemiczna, bo wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia czym to się je i dopiero po mniej więcej tygodniu od tamtej chwili zmroziło nas na amen.


No ale cóż, stało się. Potem zamknęli też teatry i kina i to szło już, że tak powiem po schemacie, co tam komu na górze wpadło do głowy, że tak będzie ok, bo zdaje się, że w tych strukturach też panował chaos i nikt nad niczym nie panował. W sumie, co tu się dziwić. Pandemia to absolutna rewolucja w czasach, w których jak się wydawało, nic nas nie zaskoczy, trzeba było to macać na oślep, wystukiwać białą laską i czekać, w którym kącie zadzwoni.


Tak się więc działo. Zostaliśmy bez pracy, z dnia na dzień, aż w głowach nam szumiało od szoku, bo jak to tak? W kalendarzu znikały kolejne imprezy, jakby były zapisane znikopisem, albo tylko nam się wydawały. Przytomność przywracał kolejny telefon, w którym przekonywaliśmy się, że to jednak nie majaki, a twarda rzeczywistość. Rozważaliśmy kontrolę psychologiczną, bo to jednak niewyobrażalna sytuacja, ale psychoterapia online uruchomiła się dużo później, dopiero w czasach absolutnego spokoju, burej szarości uwidocznionej na ulicach, na których nie było niczego, prócz nich samych.


Tak to widzę z perspektywy – pstrokaty szok i martwa szarość chwilę potem. Łatwo to spostrzec teraz, kiedy wszystko się rozluźniło, w dodatku zawitała wiosna i jest jakby radośniej, zwłaszcza, że ziemia nie jest już spękana, bo pada i gleba wypija to łapczywie. Co stwierdził namacalnie Mój, sadząc wczorajszej nocy mały krzewik, który uratowaliśmy w zeszłym roku, niczym pisklę wypadłe z gniazda. Mój odnalazł go wtedy na zaplutym bruku przed blokiem i zabrał do domu. Mieliśmy akurat wolną doniczkę po rozsadach wiosennych i wpakowaliśmy to to do gleby. Przez dwa tygodnie wydawało się, że nic z tego nie będzie. Ale potem jakby okrzepło, jakby zmieniło aurę, wysmukliło się ku szybie i słońcu i chwilę potem wypuściło pojedynczy listek. Jaka radość była w kolejnym tygodniu, kiedy zaczął kształtować się mały pączek. A potem nowy. No i poszło małe na całość, wypuszczając cały ciąg różowego kwiecia w liczbie cztery. Zupełnie jak jego pobratymcy pod blokiem.


Cieszyłam się bardzo, że tak świetnie się czuje na naszym parapecie, wśród wyrosłej w absolutnej swobodzie dżungli, że tak mu dusza śpiewa i wznosi swą pieśń ku lipcowemu słońcu. Ale w sierpniu już nie zakwitło. Liście były owszem, ładne, zielone, w strukturze gładkie i tyle. Za to jego pobratymcy pod blokiem przeżywali festiwal kwitnienia. Raz za razem, na różowo, na fioletowo i w lila, stale od nowa i tak aż do samej jesieni. Dlatego właśnie w tym roku postanowiliśmy oddać krzewik rodowej ziemi. Pandemia trochę w tym przeszkodziła, ale wczoraj, gdy Mój po raz pierwszy zabębnił publicznie, jakby wrócił nam duch. Jakby wszystko wskoczyło na właściwe tory, zwrotnice przemieściły się z zardzewiałym zgrzytem i mogliśmy dokonać aktu przesiedlenia.


Padało obficie, więc proces trwał, tkwiłam przy oknie patrząc w ciemność, przez strugi deszczu widziałam tylko lekko zarysowane plecy Mojego, który gmerał łyżką w ziemi, próbując się przedrzeć przez kolejne struktury geologiczne, aż do macierzy. Trzeba było przygotować sporo miejsca, bo korzenie wyrosły naszej roślince potężne. Długie i szerokie, przy tym mocne. Mój aż oczy przecierał ze zdumienia nad lichą gałązką, która w tym roku nie zdążyła jeszcze zakwitnąć wcale, że w jej środku toczą się takie ewolucje. Taka moc z niej płynie i nadzieja na przyszłość. W końcu zasadził, a strumienie deszczu dopełniły dzieła.


I tak sobie pomyślałam, że było z nami różnie podczas tego pierwszego aktu pandemii, który niby się skończył, a wciąż trwa, bo linia płynie gładko jak fala. której końca nie widać, ale coś się dokonało w nas, co może być naprawdę istotne i mocne. Dające szansę na bujny wzrost.  Czego sobie i Wam życzę, patrząc jak krzewik pod blokiem mości się w glebie i wyciąga głowę ku słońcu


ree

Zaniedbane cmentarze, opuszczone cmentarze, zostawione tej Wielkanocy same sobie. Wreszcie się wybieramy. Pogoda nawet ładna, cieplutko z tendencją do zachmurzeń. Cmentarz Podgórski tylko trochę zaludniony, tylko dwie budki ze zniczami czynne, nie siedem,  jak zazwyczaj. Wybór też, niestety mniejszy. Trochę doniczek z roślinkami ogrodowymi, bazie, wiechcie astrów. Bardzo dużo syntetycznych kwiatów, niektóre nawet dobrze udają oryginał.


Wybieramy jednak skromniej, mniej wystawnie, jakieś fiołki, jakieś bratki, może dłużej postoją, zwłaszcza, że wkrótce ma być deszcz. Kupujemy hurtem, mamy zwizytować jeszcze jeden cmentarz, a  teraz chowanie portfela potencjalnie zakażonymi łapami to zadanie ekstremalne. Oczywiście należy go potem odkazić. Łapy również, a i tak pozostaje ślad niepokoju, snuje się za nami po bruku, gdy ruszamy spod budki nr 2. Szukam zapałek, które wzięłam z domu specjalnie, przez co i tak muszę wszystko powyciągać. Plecak przestaje być terenem czystym, inkubatorem, antyseptyczną oazą.  Cała już jestem potencjalnie zbrukana, skolonizowana przez wirusy i tylko czekać, aż dostaną się one głębiej, pod błony, do wnętrzności i tam sobie znajdą przytulne mieszkanko.


Wchodzimy za bramę, idziemy. Trochę pod górkę, bo tak malowniczo usytuowano ten cmentarz. Rozglądamy się. Ludzie zdyscyplinowani, zamaskowani, a nawet w rękawiczkach, jednak tym razem nie o wirusa chodzi, a o czynności porządkowe. To tu, to tam odbywa się mycie, szorowanie wybłyszczanie powierzchni, co jest oryginalnym sposobem uprawiania sportu na świeżym powietrzu, ale i formą medytacji.


Słońce prześwietla liście, ładnie tu. Docieramy do grobu. Wyschły wieniec z Bożego Narodzenia. Trochę smutno, ale przecież nie można było dotrzeć przed Wielkanocą. Podobnie na kolejnym grobie, na drugim cmentarzu, tam nawet gorzej. Czyścimy, zmiatamy, pucujemy. Wiosna zakwitła, drzewa zrzuciły na groby lepkie szypułki. Mój idzie po wodę, ja medytuję, skubiąc to lepkie.


Myślę o tych dziwnych miesiącach, których nikt z nas by sobie nie wywróżył, myślę o tym, co przyniesie przyszłość. Trochę się modlę, bo jednak tu łatwiej jakoś wszystko położyć na tacy. Te lęki i niepokoje, które trochę ustąpiły, ale pojawiają się za to ich konsekwencje. Zastanawiam się co się zmieniło i na ile trwałe to będą zmiany. Kiedy patrzy się na ulicę, ma się wrażenie, że nie bardzo. Bo tyle dni na przykład cieszyła nas bujna łąka wyrosła pod blokiem, na niej stokrotki i niezapominajki, a także małe różowe kwiatki, których tu nigdy wcześniej nie widziałam. A dziś z samego rana dwóch gostków przyszło i zgoliło wszystko do zera. Szliśmy po zgilotynowanych niezapominajkach i naprawdę przykro nam było. Że to tylko dyskusje i pozorne zachwyty były nad oddechem przyrody, nad powrotem do dzikości. Żeby sobie postrzępić język, kiedy już siedzi się w domu bezczynnie, oglądając Netflixa i wpisy na facebooku. Nie poszła za tym żadna głębsza refleksja, ani czyn.

Trochę żal.

bottom of page