Bujny wzrost
- Koronablog

- 24 maj 2020
- 3 minut(y) czytania

Pamiętacie te pierwsze chwile, tuż przed postojem? Doprawdy, niełatwo, jakby minął rok co najmniej od tamtego mrocznego czwartku, kiedy życie zaczęło zwalniać. Najpierw zaledwie o jeden bieg – wtedy wstrzymano duże imprezy. Zrobił się popłoch w moim otoczeniu, w którym większość zajmuje się kulturą i sztuką w ten czy inny sposób. Czuliśmy lekki powiew chłodu na karku, jakby to śmierć przeszła. Nie tylko ta, pandemiczna, bo wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia czym to się je i dopiero po mniej więcej tygodniu od tamtej chwili zmroziło nas na amen.
No ale cóż, stało się. Potem zamknęli też teatry i kina i to szło już, że tak powiem po schemacie, co tam komu na górze wpadło do głowy, że tak będzie ok, bo zdaje się, że w tych strukturach też panował chaos i nikt nad niczym nie panował. W sumie, co tu się dziwić. Pandemia to absolutna rewolucja w czasach, w których jak się wydawało, nic nas nie zaskoczy, trzeba było to macać na oślep, wystukiwać białą laską i czekać, w którym kącie zadzwoni.
Tak się więc działo. Zostaliśmy bez pracy, z dnia na dzień, aż w głowach nam szumiało od szoku, bo jak to tak? W kalendarzu znikały kolejne imprezy, jakby były zapisane znikopisem, albo tylko nam się wydawały. Przytomność przywracał kolejny telefon, w którym przekonywaliśmy się, że to jednak nie majaki, a twarda rzeczywistość. Rozważaliśmy kontrolę psychologiczną, bo to jednak niewyobrażalna sytuacja, ale psychoterapia online uruchomiła się dużo później, dopiero w czasach absolutnego spokoju, burej szarości uwidocznionej na ulicach, na których nie było niczego, prócz nich samych.
Tak to widzę z perspektywy – pstrokaty szok i martwa szarość chwilę potem. Łatwo to spostrzec teraz, kiedy wszystko się rozluźniło, w dodatku zawitała wiosna i jest jakby radośniej, zwłaszcza, że ziemia nie jest już spękana, bo pada i gleba wypija to łapczywie. Co stwierdził namacalnie Mój, sadząc wczorajszej nocy mały krzewik, który uratowaliśmy w zeszłym roku, niczym pisklę wypadłe z gniazda. Mój odnalazł go wtedy na zaplutym bruku przed blokiem i zabrał do domu. Mieliśmy akurat wolną doniczkę po rozsadach wiosennych i wpakowaliśmy to to do gleby. Przez dwa tygodnie wydawało się, że nic z tego nie będzie. Ale potem jakby okrzepło, jakby zmieniło aurę, wysmukliło się ku szybie i słońcu i chwilę potem wypuściło pojedynczy listek. Jaka radość była w kolejnym tygodniu, kiedy zaczął kształtować się mały pączek. A potem nowy. No i poszło małe na całość, wypuszczając cały ciąg różowego kwiecia w liczbie cztery. Zupełnie jak jego pobratymcy pod blokiem.
Cieszyłam się bardzo, że tak świetnie się czuje na naszym parapecie, wśród wyrosłej w absolutnej swobodzie dżungli, że tak mu dusza śpiewa i wznosi swą pieśń ku lipcowemu słońcu. Ale w sierpniu już nie zakwitło. Liście były owszem, ładne, zielone, w strukturze gładkie i tyle. Za to jego pobratymcy pod blokiem przeżywali festiwal kwitnienia. Raz za razem, na różowo, na fioletowo i w lila, stale od nowa i tak aż do samej jesieni. Dlatego właśnie w tym roku postanowiliśmy oddać krzewik rodowej ziemi. Pandemia trochę w tym przeszkodziła, ale wczoraj, gdy Mój po raz pierwszy zabębnił publicznie, jakby wrócił nam duch. Jakby wszystko wskoczyło na właściwe tory, zwrotnice przemieściły się z zardzewiałym zgrzytem i mogliśmy dokonać aktu przesiedlenia.
Padało obficie, więc proces trwał, tkwiłam przy oknie patrząc w ciemność, przez strugi deszczu widziałam tylko lekko zarysowane plecy Mojego, który gmerał łyżką w ziemi, próbując się przedrzeć przez kolejne struktury geologiczne, aż do macierzy. Trzeba było przygotować sporo miejsca, bo korzenie wyrosły naszej roślince potężne. Długie i szerokie, przy tym mocne. Mój aż oczy przecierał ze zdumienia nad lichą gałązką, która w tym roku nie zdążyła jeszcze zakwitnąć wcale, że w jej środku toczą się takie ewolucje. Taka moc z niej płynie i nadzieja na przyszłość. W końcu zasadził, a strumienie deszczu dopełniły dzieła.
I tak sobie pomyślałam, że było z nami różnie podczas tego pierwszego aktu pandemii, który niby się skończył, a wciąż trwa, bo linia płynie gładko jak fala. której końca nie widać, ale coś się dokonało w nas, co może być naprawdę istotne i mocne. Dające szansę na bujny wzrost. Czego sobie i Wam życzę, patrząc jak krzewik pod blokiem mości się w glebie i wyciąga głowę ku słońcu



Komentarze