top of page

ree

Pomyśleć, że podczas zastoju, kiedy toczyliśmy się po covidowym świecie na jałowym biegu, zdezorientowani, deczko pogubieni w rzeczywistości, czerpaliśmy jednak z tego stanu swego rodzaju ulgę. Bo oto można było bez wyrzutów sumienia zrównoważyć oddech, zatrzymać wzrok na obrazie za oknem na dłużej niż ćwierć minuty. Zanim przyszły kolejne refleksje, po prostu smakowaliśmy te chwile, absolutnie zanurzeni w tao. Nie było w tym nudy, wcale. Wreszcie był czas na to wszystko, co się miało zrobić, gdy wreszcie będzie chwila. No to właśnie była. Mniejsza z tym, że większość z nas robiła coś zupełnie innego, niż to, co było na ową chwilę wyznaczone.


No, ale nie o tym chciałam pisać, a o refleksjach, które przyszły kapkę później, kiedy już umościliśmy się w trybie slow motion.  Że w sumie dobrze nam tak, wolniej. Że się wreszcie czuje, że się żyje (mimo zamknięcia), że się doświadcza, a nie zaledwie dotyka, że się doznaje siebie na tej ziemi. I chwilę potem zrodziła się obawa, jak to będzie, kiedy już wszystko wróci do normy (czyt. zabójczego pędu)? Bo w  „Wielkim Przed” wszystko było rozpędzone na maksa. Kładąc się spać, nie potrafiliśmy wyliczyć zdarzeń, chwil, myśli, które w szaleńczym pędzie przemykały danego dnia przez naszą świadomość. 


Tak się żyło, z głową, obracającą się wokół własnej osi, z kalendarzami ciężkimi od terminów, z niedoczasem wciągniętym na dodatkowa listę w Excelu. Długa była droga hamowania, ale wreszcie się udało.  A wyciszenie przyszło jeszcze później, w czym znacząco pomagał spacer po pustym mieście, gdzie na wietrze pomykały zużyte maseczki i to był jedyny szum cywilizacyjnej natury.


Wyciszenie zrobiło nam dobrze. Zweryfikowało wszelkie praktyki medytacyjne. Bo za ukojeniem umysłu przyszło wyciszenie ciała, a spora dawka snu dopełniła rozkoszy. Pomijając braki towarzyskie i obawę przed covidem, która krzepła jak lód na tężejącym mrozie, całkiem przyjemnie nam z ty było.  Zamietliśmy witką z gałązek nasze zabałaganione wnętrza, przetarliśmy szybki irchową ścierką i oto wyszło słońce. Tak, wielu tego doświadczyło, tej pogody ducha, tego uwolnienia, tej nieposkromionej momentami radości z bycia tu i teraz, choćby w tak parszywych okolicznościach. Robiliśmy coś i byliśmy w stanie to dokończyć, zrobić w swoim rytmie, nie w chorobliwym napędzie, łykając czarny dym z rozpędzonej lokomotywy.


I kiedy już przebąkiwano o odmrożeniu, gdzieś tam się cieszyliśmy, no bo praca, no bo kasa (co zapobiegliwi znaleźli sobie nowe zawody, tak jak Mój i teraz muszą unosić ten nadmiarowy ciężar), no bo wreszcie będzie można obciąć włosy i pójść jak człowiek do pubu, to gdzieś tam w mrocznych zakamarkach zalęgła się obawa. Jak to?  Czyli trzeba będzie wrócić do tego co było? Na nowo wprawić maszynę w ruch i rzucić się w przyszłość, na sposób dobrze znany, wręcz zakodowany w DNA?

Mówili niektórzy, że to będzie jednak inaczej. Zupełnie inaczej. Że nas ten Covid odmieni, przepoczwarzy tak, że z trudem sami siebie będziemy rozpoznawać w lustrze. Cóż, nic się raczej takiego nie stało. Poza tym, że po chwilowym przystopowaniu zaczęliśmy rozpędzać kolejne maszyny, które wpadły nam w ręce. Przekwalifikowani zaczęli pracować intensywniej w nowym zawodzie, ludzie sztuki  wytworami swych twórczych umysłów katowali userów portali społecznościowych, pracujący zdalnie nie odchodzili od komputerów jeszcze bardziej niż zwykle. 


Programowanie jest w nas mocne i tylko z trudem można w nim wprowadzić zmiany. Okazuje się, że lockdown i chwilowa pandemiczna groza wystarczyła na pauzę zaledwie, mikro przerwę, po której z impetem rzuciliśmy się w wir. I na nic tu gadki typu: „na pewno już nie wrócę do tego co było”, zarzekanie się, zapieranie w drzwiach. Bo przeszliśmy pranie mózgu i stale chcemy więcej, lepiej i bardziej. Tak jak jest, wystarczy tylko na chwilę.


A jednak wierzę, że jest gdzieś jakiś złoty środek, jakiś tajny przycisk, lekko zwalniający, a nie powodujący zastoju. Że te miesiące zawieszenia wskazały do niego dostęp i teraz trzeba tylko usiąść gdzieś w ciszy, na trawie i sięgnąć myślą wstecz. Spróbujmy.


ree

Nie mogę wystarczająco cieszyć się z rozkwitłego nareszcie lata, bo po pierwsze – wiadomo – wybory, a z nimi niepokój kołaczący podprogowo, po drugie dolegliwości wczesnowiosenne z racji covidowej psychozy przesunięte na czas letni.

Zaniemogłam około dwa tygodnie temu, co przyprawiło mnie o niepokoje czy dam radę zagłosować (dałam), czy będę mogła pracować (przez bity tydzień mogłam tylko mentalnie, bez konkretniejszych ruchów w okolicach lędźwiowych), czy będę mogła korzystać ze słońca (na balkonie z widokiem na rowery niewygodnie, no i żal).

Bardzo czekałam na odmrożenie (nieważne, czy jest ono do końca zasadne). Odpowiednio wcześniej przygotowaliśmy rowery, no bo po miesiącach w zamknięciu chce się rzucić wszystko i puścić w pęd po jakichś wiejskich dróżkach, choćby tylko raz na tydzień. Przewiać z głowy ciężkie myśli, przewietrzyć się od środka, co jak wiadomo służy nie tylko ciału lecz zwłaszcza psychice. Niestety, dwa dni przed drugą zaledwie, w szczegółach zaplanowaną rowerową wycieczką, schyliłam się delikatnie, rotując w lewo i poczułam znany mi aż za dobrze korzonkowy ból, który jak wiedziałam ciągu najbliższych chwil rozleje się i wzmocni, powodując unieruchomienie w pozycji leżącej na czas przynajmniej tygodnia. Cóż, moje korzonkowe stany ostre leczą się najlepiej w ten właśnie sposób, nie dla mnie wizyty u kręgarzy, ani delikatne ćwiczenia z użyciem krzesła – sprawdzałam to wielokrotnie, często bardzo dotkliwie.

Spróbowałam kiedyś powalczyć z tym stanem czynnie, próbowałam psychiką nakłonić ciało do naprawy. Mężnie stanęłam na próbie chóru, następnie przetrwałam koncert charytatywny w szpitalu, wiedząc, że w zasięgu jest pomoc medyczna i zastrzyki. Zaciskałam pięści (bo zębów nie mogłam) i śpiewałam, ustawiając ciało w pozycjach odpowiednio usztywnionych. Przetrwałam, za to powrót do domu to była prawdziwa apokalipsa, choć siedziałam wygodnie w naszym fiaciku, podkładając sobie swetry, szmatki, pokrowce na bębny i co tam. Każdy wybój, każda szczelina w szosie ryła w mojej psychice trwały uraz. A był to dopiero przedsionek bólu zapalnego, najgorsze miało przyjść wieczorem.

Jak się ułożyłam na kanapie, tak już zostałam, w pozycji bocznej do telewizora, który planowo miał odwracać uwagę od bólu. Nie dał rady, choć zdaje się, że Mój znalazł nawet fajną komedię. Wiem, że bywają bóle dotkliwsze, wręcz nie do opisania okrutne męczarnie, przypuszczam, że przy akcji porodowej, taki ból jak mój, to pestka. A jednak ma on w sobie coś z przedsionku piekła. Ten nagły przeszywająco-palący impuls, jakby przytknięto do wybranego kręgu zapałkę i odpalono, ta lekka wibracja towarzysząca mu gwałtownie, acz z echem, w końcu fala prądu, która sunie jak tsunami po kręgosłupie w górę lub w dół (zależnie od położenia ogniska), zmuszając do utrzymania obiektu w kompletnym bezruchu. I chcesz tak tkwić, zakrzepnąć, choćby pozycja była akrobatyczna, bo wiesz, że lada posunięcie wywoła kolejną sekwencję. Po godzinie zmagań jesteś już tak wyczerpany, że bieli ci się w oczach, a nie daj Boże, jeśli zachce ci się siusiu. Bo to nie jeden, dwa ruchy w celu delikatnej zmiany pozycji, to cały rytuał podniesienia się do siadu, a potem wstania do przejścia.

Nic tak jak ból korzonków nie uczy uważności i czujności. Człowiek zachowuje się jak szpieg z KGB, w każdej chwili gotów wyciągnąć broń. Utrzymuje przy tym wszystkim absolutną bystrość umysłu, wie co jest zakazane (ta fałda na pościeli), wie czego musi unikać (wgłębienie w materacu), śledzi najdrobniejsze drgnienia powietrza, zawirowania w przestrzeni.

Przetrwałam, niestety od tego czasu bóle dopadają mnie falami, nawet po kilka razy w roku. Dziwaczę na spotkaniach ze znajomymi, siadając z dala od przeciągów, nigdy tyłem do otwartego okna, przewiązuję lędźwie chustami, marudzę. Ale cóż w tym dziwnego? Kto chce się unieruchamiać na bity tydzień, a potem wydawać krocie na rehabilitacje, które śladowo zaledwie poprawią ten stan? Chodzić w częściowym stanie usztywnienia (aż ciało wreszcie dojdzie do siebie), unikać roweru i tańca.

No więc i teraz mnie dopadło. Odraczając radość odmrażania, ściągając mi cugle, bo na blokady psychiczne związane z izolacją, nałożyły się blokady cielesne.

Edit: Rehabilituję się i nareszcie pomaga! Pan specjalista w wieku słusznym, opanowany, spokojny, przede wszystkim stara się zredukować mój stres. Sugeruje (w ślad za neurochirurgiem, do którego mnie posłano doradczo), że napięcie to główne zło, wokół którego plączą się nitki wszelkich dolegliwości, kłębią się i zawiązują w supły. Więc okazuje się, że to dziecinnie proste. Jeśli tylko nie będę się napinać, wszystko będzie spoko.

Niestety, pilnowanie, by się nie napinać jest wybitnie stresujące.


ree

Upojeni pierwszymi podmuchami ciepła, wybraliśmy się wczoraj na rowery. Ach co to za szok wyjść ze swojej pieczary i poza pojedynczymi zderzeniami z ekspedientkami w sklepach i najbliższymi przyjaciółmi, skonfrontować się nareszcie z ludźmi! No nie tak bezpośrednio, raczej przelotnie, jednak w ilości hurtowej. Bo w ramach odmrożenia mrówczy tłum nie wybrał się do teatrów czy kin, a na Bulwary Wiślane. Co więcej, zagorzali ci kolarze, nie mieli zamiaru bynajmniej kontemplować pogody, która udała się wczoraj jak najbardziej, lecz postanowili urządzić sobie maratoński trening.


Jest wiele miejsc w Krakowie, gdzie taki trening można by efektywniej uskutecznić, jednak oni nie – postawili na sport ekstremalny, na slalom pomiędzy dziadkami przyodzianymi w szorty po raz pierwszy tej wiosny, którzy pedałowali pieczołowicie na swoich Wigrach i Pelikanach, które przeleżały w szopie trzydzieści lat po to, by zostać odkryte tej pandemicznej wiosny, kiedy stały się jedynym bezpiecznym środkiem miejskiej komunikacji; pomiędzy mniej wprawnymi rolkarzami, niekoniecznie w kaskach oraz nami – wielbicielami raczej rowerowych spacerów, niż sportów. Pędzili więc, zerwani z kwarantannowej smyczy, jakby chcieli dogonić wiatr na dwupasmowej mini szosce, okraszonej z każdej strony przepaścią, wyprzedzali na drugiego, trzeciego i zakładkę, zostawiając po sobie nasycony, decatlonowy ślad i niejasne wspomnienie cudu.


Jadąc pomiędzy nimi, niepewnie odwracając głowę z efektem Dopplera w lewym uchu, czułam narastający dyskomfort, mimo intensywnej pracy nad sobą i uporu nie poddawania się bezzasadnym lękom, że oto pchnięta przez jednego czy drugiego kolarza, pokoziołkuję pionowo w dół z rowerem lub też go opuściwszy i spocznę połamana na jednej ze świeżo obsianych, ziemniaczanych grządek.


Przez pierwsze półgodziny, czując gwałtowne powiewy wymijających, stopniowo skłaniałam się do odwrotu. Zatrzymaliśmy się jednak z Moim na czas jakiś, żeby zebrać bardziej waleczną energię lub odskoczyć gdzieś w bok, w znacznie mniej cywilizowane miejsce i ostatecznie energia przegrupowała się bojowo. A co tam, nawet jeśli nas zmiecie, to warto, mało tej wiosny ryzykowaliśmy: pandemia, plaga kleszczy, potencjalnie promieniotwórcza chmura nad Czarnobylem. Idziemy w to! Pogoda piękna, ciepło, słońce pali nasze ramiona po raz pierwszy tej wiosny, nie damy się!


Jedziemy, nie patrzę na boki, żeby nie ulec nerwicy natręctw, która popsuła mi pierwsze pół godziny, skupiam się na pozytywach. A jest ich wiele. Uczestniczę w końcu w życiu społecznym, co przez ostatnie miesiące wydawało się wręcz niemożliwe – tak pandemia zdominowała dosłownie wszystko, zredukowała nasze widzenie obwodowe do mikro-szparki. Może jest to uczestniczenie śladowe, ale jednak widzę ludzi bez masek, bez rękawiczek, w nastrojach wakacyjnych (jeden jedzie z piwem nalanym z kija do plastikowego kubka, co przyprawia mnie o antyseptyczny dreszcz). Ludzie celebrują życie, chcą zapomnieć.


Zjeżdżamy do uroczej knajpki dla rowerzystów, rzuconej bokiem przy wzgórzu. Mój idzie zamówić i przynosi garść informacji, że knajpka otwarta po raz pierwszy po Covidzie (ludzie założyli, że TEGO już nie ma). Uczestniczymy więc w czymś absolutnie dziewiczym i udziela nam się to. Nowe słońce na nowym niebie, nowa, soczysta zieleń trawy i drzew po tropikalnych opadach zeszłego tygodnia. Nowe leżaki z reklamą mydła antybakteryjnego rozstrzelone po trawie w bezpiecznych odległościach. Ludzie modnie odziani w rowerowe stroje, gdzieniegdzie z elementem abstrakcji - maseczką podtrzymującą żuchwę od spodu. Pożerają tak kiełbaski, wycierają dłonie w serwetki leżące na skrzynkach, które doprawdy ciężko zdezynfekować, podobnie jak ręce, bo łazienkowy spryskiwacz trafia prosto w lustro.


W lustrze widzę swoją niepewną twarz, jakbym siebie nie oglądała od tygodni, bo umówmy się, kto siebie tak znowu ogląda na co dzień w domu, kiedy konfrontacje społeczne zostały zredukowane do zera? Zmieniłam się, myślę, delikatny cień paniki pomyka, jakbym niedowierzała, że tu jestem, w knajpce na trasie rowerowej, w obcym kibelku z brudnymi klamkami, brudnymi bateriami w umywalkach, które choć wypucowane, pełne są odcisków palców. Delikatnie szczypię się w ramię, deczko spieczone przez słońce. Czuję się jakbym przeniosła się na obcą planetę. Albo to ta planeta się nam odmieniła, kiedy nas tu nie było. Wchodzi inna kobieta. Reaguje na mnie przestrachem, też zszokowana, być może nie spodziewała się spotkać człowieka. Jest w nas jakaś absolutnie nowa dzikość z lasu. I ona staje przy umywalce i ona zerka spod oka, czy patrzę jak wierzchem dłoni podnosi wihajster od baterii, jak pryska płynem odkażającym w lustro i dopiero potem odnajduje pojemnik z mydłem. Zastanawia się, czy ja się zastanawiam nad jej zdziczeniem, dziwnością, dokładnie tak samo jak ja bym się zastanawiała, gdybym przyszła tu po niej. Wychodzę, otwierając drzwi łokciem, czując na sobie jej wzrok.


Niby nic się nie zmieniło, słońce pali jak dawniej, ludzie gwarzą na leżakach radośnie, odsunięci o stosowne metry. Promyki wędrują niedbale po skórze, opalają to to, to tamto, co niedosmarowane kremem z filtrem. A jednak jest inaczej i będzie jeszcze czas jakiś. Bo gdzieś tam w duszy kołacze, że przecież zakażeń jest więcej, może więc robimy jednak coś bardzo zakazanego i trzeba będzie za to zapłacić?


Strzepuję tę myśl, wraz z muszkami owocówkami, które obrodziły również jak drzewa, wylęgły się w ilościach hurtowych, co odczuwamy w drodze powrotnej. Bo chyba już mamy dość tego strachu. Nie chcemy już słuchać o drugich falach, mutacjach i domniemanych kwarantannach. Rozpędzamy się drodze powrotnej i pędzimy wałami jak tamci, zrzucając ze skóry resztę strachu, który i tak przecież w niczym nam nie pomoże. Bo życie trwa.

bottom of page