- Koronablog
- 24 lip 2020

Pomyśleć, że podczas zastoju, kiedy toczyliśmy się po covidowym świecie na jałowym biegu, zdezorientowani, deczko pogubieni w rzeczywistości, czerpaliśmy jednak z tego stanu swego rodzaju ulgę. Bo oto można było bez wyrzutów sumienia zrównoważyć oddech, zatrzymać wzrok na obrazie za oknem na dłużej niż ćwierć minuty. Zanim przyszły kolejne refleksje, po prostu smakowaliśmy te chwile, absolutnie zanurzeni w tao. Nie było w tym nudy, wcale. Wreszcie był czas na to wszystko, co się miało zrobić, gdy wreszcie będzie chwila. No to właśnie była. Mniejsza z tym, że większość z nas robiła coś zupełnie innego, niż to, co było na ową chwilę wyznaczone.
No, ale nie o tym chciałam pisać, a o refleksjach, które przyszły kapkę później, kiedy już umościliśmy się w trybie slow motion. Że w sumie dobrze nam tak, wolniej. Że się wreszcie czuje, że się żyje (mimo zamknięcia), że się doświadcza, a nie zaledwie dotyka, że się doznaje siebie na tej ziemi. I chwilę potem zrodziła się obawa, jak to będzie, kiedy już wszystko wróci do normy (czyt. zabójczego pędu)? Bo w „Wielkim Przed” wszystko było rozpędzone na maksa. Kładąc się spać, nie potrafiliśmy wyliczyć zdarzeń, chwil, myśli, które w szaleńczym pędzie przemykały danego dnia przez naszą świadomość.
Tak się żyło, z głową, obracającą się wokół własnej osi, z kalendarzami ciężkimi od terminów, z niedoczasem wciągniętym na dodatkowa listę w Excelu. Długa była droga hamowania, ale wreszcie się udało. A wyciszenie przyszło jeszcze później, w czym znacząco pomagał spacer po pustym mieście, gdzie na wietrze pomykały zużyte maseczki i to był jedyny szum cywilizacyjnej natury.
Wyciszenie zrobiło nam dobrze. Zweryfikowało wszelkie praktyki medytacyjne. Bo za ukojeniem umysłu przyszło wyciszenie ciała, a spora dawka snu dopełniła rozkoszy. Pomijając braki towarzyskie i obawę przed covidem, która krzepła jak lód na tężejącym mrozie, całkiem przyjemnie nam z ty było. Zamietliśmy witką z gałązek nasze zabałaganione wnętrza, przetarliśmy szybki irchową ścierką i oto wyszło słońce. Tak, wielu tego doświadczyło, tej pogody ducha, tego uwolnienia, tej nieposkromionej momentami radości z bycia tu i teraz, choćby w tak parszywych okolicznościach. Robiliśmy coś i byliśmy w stanie to dokończyć, zrobić w swoim rytmie, nie w chorobliwym napędzie, łykając czarny dym z rozpędzonej lokomotywy.
I kiedy już przebąkiwano o odmrożeniu, gdzieś tam się cieszyliśmy, no bo praca, no bo kasa (co zapobiegliwi znaleźli sobie nowe zawody, tak jak Mój i teraz muszą unosić ten nadmiarowy ciężar), no bo wreszcie będzie można obciąć włosy i pójść jak człowiek do pubu, to gdzieś tam w mrocznych zakamarkach zalęgła się obawa. Jak to? Czyli trzeba będzie wrócić do tego co było? Na nowo wprawić maszynę w ruch i rzucić się w przyszłość, na sposób dobrze znany, wręcz zakodowany w DNA?
Mówili niektórzy, że to będzie jednak inaczej. Zupełnie inaczej. Że nas ten Covid odmieni, przepoczwarzy tak, że z trudem sami siebie będziemy rozpoznawać w lustrze. Cóż, nic się raczej takiego nie stało. Poza tym, że po chwilowym przystopowaniu zaczęliśmy rozpędzać kolejne maszyny, które wpadły nam w ręce. Przekwalifikowani zaczęli pracować intensywniej w nowym zawodzie, ludzie sztuki wytworami swych twórczych umysłów katowali userów portali społecznościowych, pracujący zdalnie nie odchodzili od komputerów jeszcze bardziej niż zwykle.
Programowanie jest w nas mocne i tylko z trudem można w nim wprowadzić zmiany. Okazuje się, że lockdown i chwilowa pandemiczna groza wystarczyła na pauzę zaledwie, mikro przerwę, po której z impetem rzuciliśmy się w wir. I na nic tu gadki typu: „na pewno już nie wrócę do tego co było”, zarzekanie się, zapieranie w drzwiach. Bo przeszliśmy pranie mózgu i stale chcemy więcej, lepiej i bardziej. Tak jak jest, wystarczy tylko na chwilę.
A jednak wierzę, że jest gdzieś jakiś złoty środek, jakiś tajny przycisk, lekko zwalniający, a nie powodujący zastoju. Że te miesiące zawieszenia wskazały do niego dostęp i teraz trzeba tylko usiąść gdzieś w ciszy, na trawie i sięgnąć myślą wstecz. Spróbujmy.