top of page

Są tacy, którzy odwracają się plecami. Nucą w myślach, kiedy włączają się wiadomości, składają uszy jak motyle skrzydła. Mówią o wszystkim innym, nie o wirusie. A jeśli, to rzucają kilka sarkastycznych uwag i zmieniają temat. Idą dalej. Nie dystansują się, maski wkładają tylko wtedy, gdy trzeba i zawsze nieco niedbale. Nie przyjmują do wiadomości. Przechodzą po krawężniku, nieco chwiejnie.

Są tacy, którzy się awanturują, wrzaskiem i uporem przekrzykują lęk. Płacą wysokie grzywny za tzw. wolność. Przekonują, że nie dadzą się zaczipować, że wirusy to ustawka – może są a może nie, kto ich tam wie! Za to kontrola społeczna jest coraz mocniejsza. Łańcuch zaciska się, to on dusi, nie covid. Czasem organizują demonstracje, czasem ostentacyjnie czekają na policję. Nie odwracają się bokiem, ale idą do walki. Frontalnie. Zmienią przekonania dopiero jak dostaną cios, ewentualnie zapłaci za to ktoś bliski. Bliscy takich często są cisi, wycofani. Nie są w stanie przekrzyczeć, albo zarażają się pewnością.

Są tacy, którzy stosują się do zaleceń bardziej niż trzeba. Nie chcą przyjąć na siebie choćby jednej cząstki wirusa, nawet takiej, która zbyt mała – nie zaraża. Wszędzie noszą maskę ffp3. Przekonują do tego innych. Wykładają długo i cierpliwie słuchającym (bądź nie), bo mają misję, żeby podzielić się wiedzą. A wiedzę mają ogromną, trzymają rękę na pulsie. Każdego ranka po przebudzeniu weryfikują newsy, przeczesują linki. Świadomość bije w nich mocno, arytmicznie. Widać to w spłoszonym spojrzeniu, widać w zacięciu warg, gdy inni patrzą na nich pobłażliwie, albo szemrają za plecami z fałszywą troską. Czasem budzą się rano i rozszczelniają kombinezon, który na siebie nałożyli. Bo jest w nim zbyt ciasno. Jest trudniejszy do ogarnięcia niż ten antywirusowy o strukturze kosmicznej. Długo stoją na balkonie, wystawiając na powietrze zmrużone powieki. Potem mogą kontynuować misję.

Są tacy, którzy cierpią na nerwicę natręctw. Na stałe, nakładają teraz kolejne. Są jak obłożony klepkami dach. Czują, że struktura dachu chwiejna jest i zależna od pogody. Raz na czas pojedyncza dachówka obluzowuje się i wtedy trzeba znaleźć nowy element, dla zabezpieczenia, żeby nie trzeba było podkładać miednicy pod kapiącą deszczem szparę. Długo w noc liczą zmarszczki na kołdrze i chwała Bogu jeśli wyjdzie liczba parzysta. Wszystko co niesparowane jest dodatkowo niebezpieczne. W swojej wewnętrznej samotni są wyobcowani. Kiedy muszą dotykać barierek w tramwaju wchodzą jeszcze głębiej siebie, aż do samej piwnicy, w mrok. Potem długo dezynfekują dłonie na przystanku, aż zaczyna piec skóra, swędzieć skóra po poprzedniej dezynfekcji. Dłonie upstrzone pęcherzami, dłonie pozbawione lipidów, antyseptyczne dłonie, które są obrazem ich wnętrza. Idą ostrożnie, na płycie chodnikowej widzą cząstki wirusa, w wydechu przechodnia – trupie czaszki.  Każde wyjście jest dla nich jak wojna, odpoczywają dopiero w domu, już po kąpieli i odkażeniu włosów chusteczką antybakteryjną, dopóki nie zaczną wracać obrazy z dnia - jak relacja tefałenu - każdy obraz bardziej sensacyjny. Nie chcą wziąć różowej tabletki na nerwy, by nie przytłumić czujności. Są gotowi do odparcia ataku, zawsze. Aż przychodzi niedziela, kiedy budzą się rano z płaczem. Łzy płyną podczas gotowania jajek i w trakcie słuchania mszy online, podczas oglądania filmu na Netfliksie i mycia naczyń. W poniedziałek zaczynają cykl na nowo.

Którzy boją się najbardziej?


Zatęskniło nam się z Moim za plażą. No więc szast prast, pakujemy się do naszego fiacika i ruszamy za miasto, gdzie rozciągają się miejscowe jeziora, niewielkie, z deczka liche, a jednak obsiane plażowiczami jak wysypką. Domyślamy się, że w dzień wolny, upalny będzie z miejscem krucho, dlatego wybieramy plażę mniej oficjalną, mniej uczęszczaną, usadowioną na uboczu, gdzie parkować trzeba w szuwarach, wśród sumiastych traw, albo w plenerowych toaletach.

Wiemy, że plaża jest mniej więcej po przeciwnej stronie niż nudyści, tam więc też zmierzamy. Mijamy jeden skrawek piasku, gdzie ciała niemal ocierają się o siebie, przedzielone kopczykami z petów. Piasek mało piaskowy, szarawy raczej, co w covidowym roku jest wyjątkowo odstręczające, tak więc idziemy dalej. Mijamy sterty worków: czarnych, niebieskich, worków z uszami i bez, a także worków w stylu eco. Pomiędzy tym wszystkim kubki, kubeczki po kawie, po jogurtach z laktozą i bez, butelki po napojach z lekką dominacją piwa. Takie to śmietnisko ni stąd ni zowąd powstało pomiędzy polami a laskiem, pomiędzy jedną plażą a drugą.  Kawałek dalej seria brzóz i znowu śmieci wklejone w krajobraz jak martwa natura. Rozglądam się, ale malarzy nie widać. Idziemy dalej.

Docieramy na kolejną plażę. Deczko mniej ludzi, deczko czyściej. Pety tylko gdzieniegdzie, jak rodzynki w cieście mniej rodzynkowym, niż bardziej. Na prawo  nad wodą grupka młodziaków, na lewo ludzie w różnych stanach skupienia.

Z przodu całe plemię plażowiczów, wysoko zorganizowane społecznie. Aktywny tatuś gra w wodzie w piłkę z dzieciakami, trzech mniej aktywnych introwertycznie stoi z boku, popija piwko, szemrząc, szemrząc w charakterze wiatru, którego tymczasem nie ma. Na ręcznikach, leżakach, pod namiotami z koców leżą matki. Różne matki, ale w typie Polki. Kremy w dłoniach, kremy na dłoniach. W ręku kanapki i banany. Gadają, pokazują coś sobie w komórkach, oczami wodzą po brzegu, po pociechach własnych, skupionych w ręku aktywnego tatusia, który przeszedł do opcji skoki na główkę i teraz asekuruje dzieciaki. Uchachany, widać, że ma duszę kaowca, trenera, duszy towarzystwa, opiekuna nieletnich. Dzieci piszczą, krzyczą, skaczą. Jeden z mężczyzn rozpala z boku grilla. Patrzę na zegarek. 11.00. Cóż, może są tu dawno, a jeszcze nowi dochodzą, ciągnąc za sobą wózek, ciągnąc parasol, dwukółką wioząc pozostały sprzęt plażowy, który z trudem wtaczają, bo plaża nieduża. A jednak i tak mniej uczęszczana, niż poprzednia. Postanawiamy zostać. Cóż, wygrzejemy się z godzinkę, dwie, wykąpiemy się i tyle.

Leżymy. Mój idzie popływać. Wokół szum, wokół skwierczenie. Nic z nadmorskiego klimatu, nie morze tu szumi, a ludzie. Wszechpotężny szum ludzki, przed którym chcieliśmy uciec, co pojmuję teraz nagle, że nie po kąpiel słoneczną się wybieram na plażę, a po spokój. Dlatego z Moim stawiamy na te mniej uczęszczane raczej, na te pustawe. Gdy tak leżę, ręką przysłaniam słońce, próbuję się wyizolować, refleksją przenieść gdzie indziej, wyczarować sobie zgoła inne okoliczności przyrody. Mój się wykąpał. Widzę, że coś mu nie pasi, za gęsto przy brzegu, zbyt rojno. Nie rzecznie, niedorzecznie wręcz, nie takiego odpoczynku nam trzeba, a jednak robimy dobrą minę do złej gry. Chłopaki z przodu dwoją się i troją, by zabawić dziewczyny. Znam ten wiek, kiedy wydaje się, że świat stoi otworem, kiedy materia istnienia niezgłębiona daje człowiekowi wiarę we własne zalety, kiedy piękno i gładka skóra wydają się do świata wytrychem. Gdzieś tam w tym wszystkim piękni są, pełni nadziei. Ciągną piwko, uczą się palić, wpychać pety w piasek jak plemię na lewo.

Opary grilla wżerają się w nozdrza, osób przybywa, choć to 15.00, to jednak upał i warto. Czujemy jak łańcuch się zaciska, centymetry wolnego szaropiasku, ciała potencjalnie scovidowane, leżące pół metra od nas, jazgot i szum. Zbieramy się. Wracamy tą samą trasą, przeciskamy się przez śmieci, odgarniamy je nogą, kobieta ze stada idzie tuż przed nami, rzuca na trawę kilka puszek.

- Co pani robi? – nagabuję zszokowana. – I to jeszcze przy dziecku!

- Ale o co chodzi? – dziwi się kobieta. Obcasem futrzanych laczków wbija papierosa w poszycie leśne. – Przecież wszyscy tak robią!

I pogardliwie wydyma usta. Zarzucając dzieciaka na biodro idzie, idzie, brnie przez ławicę śmieci, ani trochę nie zrażona. 


W wypracowaniu sobie względnego covidowego dystansu nad morzem, gdzie spędzamy z Moim i przyjaciółką krótkie wakacje, potrzebna jest zdecydowana strategia. Jedyne miejsce na plaży, gdzie potencjalnie zarażeni nie będą na nas prychać bezpośrednio, emitując mikroskopijne kropelki, to parasole. Bo są szerokie na cztery leżaki plus  i dodatkowo obwiedzione parawanami. Dystans jest i nawet śladowa intymność, oddzielenie od tłumu z jednego boku plaży i drugiego, gdzie ludzie zdają się nadrabiać deficyty izolacyjne tak, że ich zbiory na siebie zachodzą, plączą się niczym sznurki na wietrze.  Poza tym, co tu dużo mówić, parasole fajne są, umożliwiające czytanie i schronienie w razie tropikalnego upału, na który najwyraźniej się zanosi (odpukujemy w kieszeniach w wierzbowe gałązki,  Bałtyk wszak lubi sobie pokaprysić).

Już pierwszego dnia orientujemy się jednakże, że zdobycie parasola nie jest takie łatwe i wymaga stosownych zabiegów. Pouczeni mniej więcej przez radosną dziewczynę z nadmiarem witaminy D w komórkach, stawiamy się o poranku na plaży – pomiędzy łagodnie pulsującym morzem a stoiskiem z leżakami. Na plaży pusto, tylko my, mewy, czterech zaspanych facetów i jedna kobieta w stylu fit. Z tego towarzystwa formuje się nieśmiało kształtna kolejka.

Mój idzie do wolnego parasola, rozkłada go i rezerwuje teren ręcznikami, ja montuję się na końcu kolejki i patrzę. Faceci stoją, błądząc wzrokiem po piasku, symetrycznie – dwóch wkurzonych, dwóch duchowo nieobecnych. Pani w klimacie fit w nieustannym ruchu – wykonuje na przemian wymachy ramion oraz rozciąganie mięśnia czterogłowego z wykrokiem i bez. Do tego ja, chwilowo na końcu, zdezorientowana, zagubiona w obyczajach, jako niezupełnie tutejsza jeszcze, w chwili, gdy tamci wyraźnie już na swoim miejscu od wielu dni. Faceci z przodu nawet od bardzo wielu, wyrwani z fazy REM, wstawszy lewą nogą przyciągnęli tu swoje opalone, skacowane, stojące nad przepaścią furii ciała. Widać, że pragną jakoś siebie wyrazić, kopnąć patyk, napluć w piasek, rzucić niewybredną wiąchę na własne żony, które zmuszają ich do porannych rytuałów parasolowych. Bo przecież taka dola faceta ruszyć na łowy, gdy one moszczą wakacyjne gniazda w hotelu z widokiem na atrium, żeby było taniej, ale eleganckim, żeby było o czym opowiadać znajomym, kiedy dokonają już prezentacji opalenizny i trzeba będzie pociągnąć wątek.

Mija z piętnaście minut, podczas których niewiele się zmienia, poza tym, że Mój po urządzeniu zagrody wraca do kolejki i dochodzą inni. Głównie faceci, plus jedna opiekunka do dzieci, przyklejona do bogatej rodzinki. Zauważyliśmy ją już wczoraj, jak się dwoiła i troiła, jak wykonywała akrobacje w celu zdobycia uznania pracodawców, bo każdy przecież potrzebuje potwierdzenia, a że życie to nie bajka,  potwierdzeń tego typu często nam skąpi. Jej też. Spoglądamy teraz na nią, uśmiechniętą z natury lub obowiązku i na sznurek facetów, którzy JUŻ CHCĄ ISĆ. Wkurzeni patrzą na stanowisko przydziałowe, gdzie wciąż nikogo nie ma, niektórzy zerkają na wodoszczelne roleksy, jakby to miało przyspieszyć czas przyjścia witaminowej dziewczyny, bo nie zakończenia urlopu. Ten zdecydowanie chcieliby przedłużyć, przeciągnąć, nawet jeśli będą musieli stawać w parasolowym ogonku dzień w dzień do końca świata.

Wreszcie dziewczyna przychodzi, krzepka, radosna. Pani w stylu fit zdążyła przerobić trening poranny i przedobiedni z elementami jogi twarzy, kij wie, co jej zostanie na wieczór. Witaminka radośnie otwiera kramik, wywołując uśmiech u facetów, którzy chwilowo zmieniają nastrój na pogodny, wciągają brzuchy, poprawiają szorty od Ralpha Laurena, ten i ów przeciąga opaloną dłonią po łysinie. 

Rześko pobierają pokrycia na leżaki i idą dopełnić rytuału zajęcia terenu, teraz już dumni, że polowanie się udało, że zadbali o miejsce, które przez długi plażowy dzień będzie im domem. Gdzie w pewnym odosobnieniu jednak, spożyją kanapki i gofry z bitą śmietaną oraz strzelą sobie zimne piwo od obwieszonego torebkami popcornu studenta, którego ich żony będą długo odprowadzać wzrokiem.

A poranek na plaży przepiękny jest, pusto i przejrzyście, morze srebrzy się i nawet piasek, mewy przechadzają się w tej chłodnej optycznie, bo nie nastrojowo odsłonie, malowniczo obsiadają falochrony. Warto na to popatrzeć, warto po to wstać i ruszyć do parasolowego ogonka, choć wydaje się, że ten widok to tylko skutek uboczny, nie cel.  A jednak nie ma zbyt wielu takich chwil nad morzem w tym covidowym roku, kiedy wszyscy gremialnie ruszyli do kurortów, wierząc w rytuały dezynfekcyjne, licząc, że jakby co, w polskim szpitalu zawsze człowiek się dogada, nawet w izolatce.

Cieszymy się więc z tych chwil, kiedy jesteśmy sam na sam z morzem, plażą i mewami. I celebrujemy je, bo nie wiadomo ile jeszcze trzeba będzie czekać na normalność.

bottom of page