top of page

Korzonki


ree

Nie mogę wystarczająco cieszyć się z rozkwitłego nareszcie lata, bo po pierwsze – wiadomo – wybory, a z nimi niepokój kołaczący podprogowo, po drugie dolegliwości wczesnowiosenne z racji covidowej psychozy przesunięte na czas letni.

Zaniemogłam około dwa tygodnie temu, co przyprawiło mnie o niepokoje czy dam radę zagłosować (dałam), czy będę mogła pracować (przez bity tydzień mogłam tylko mentalnie, bez konkretniejszych ruchów w okolicach lędźwiowych), czy będę mogła korzystać ze słońca (na balkonie z widokiem na rowery niewygodnie, no i żal).

Bardzo czekałam na odmrożenie (nieważne, czy jest ono do końca zasadne). Odpowiednio wcześniej przygotowaliśmy rowery, no bo po miesiącach w zamknięciu chce się rzucić wszystko i puścić w pęd po jakichś wiejskich dróżkach, choćby tylko raz na tydzień. Przewiać z głowy ciężkie myśli, przewietrzyć się od środka, co jak wiadomo służy nie tylko ciału lecz zwłaszcza psychice. Niestety, dwa dni przed drugą zaledwie, w szczegółach zaplanowaną rowerową wycieczką, schyliłam się delikatnie, rotując w lewo i poczułam znany mi aż za dobrze korzonkowy ból, który jak wiedziałam ciągu najbliższych chwil rozleje się i wzmocni, powodując unieruchomienie w pozycji leżącej na czas przynajmniej tygodnia. Cóż, moje korzonkowe stany ostre leczą się najlepiej w ten właśnie sposób, nie dla mnie wizyty u kręgarzy, ani delikatne ćwiczenia z użyciem krzesła – sprawdzałam to wielokrotnie, często bardzo dotkliwie.

Spróbowałam kiedyś powalczyć z tym stanem czynnie, próbowałam psychiką nakłonić ciało do naprawy. Mężnie stanęłam na próbie chóru, następnie przetrwałam koncert charytatywny w szpitalu, wiedząc, że w zasięgu jest pomoc medyczna i zastrzyki. Zaciskałam pięści (bo zębów nie mogłam) i śpiewałam, ustawiając ciało w pozycjach odpowiednio usztywnionych. Przetrwałam, za to powrót do domu to była prawdziwa apokalipsa, choć siedziałam wygodnie w naszym fiaciku, podkładając sobie swetry, szmatki, pokrowce na bębny i co tam. Każdy wybój, każda szczelina w szosie ryła w mojej psychice trwały uraz. A był to dopiero przedsionek bólu zapalnego, najgorsze miało przyjść wieczorem.

Jak się ułożyłam na kanapie, tak już zostałam, w pozycji bocznej do telewizora, który planowo miał odwracać uwagę od bólu. Nie dał rady, choć zdaje się, że Mój znalazł nawet fajną komedię. Wiem, że bywają bóle dotkliwsze, wręcz nie do opisania okrutne męczarnie, przypuszczam, że przy akcji porodowej, taki ból jak mój, to pestka. A jednak ma on w sobie coś z przedsionku piekła. Ten nagły przeszywająco-palący impuls, jakby przytknięto do wybranego kręgu zapałkę i odpalono, ta lekka wibracja towarzysząca mu gwałtownie, acz z echem, w końcu fala prądu, która sunie jak tsunami po kręgosłupie w górę lub w dół (zależnie od położenia ogniska), zmuszając do utrzymania obiektu w kompletnym bezruchu. I chcesz tak tkwić, zakrzepnąć, choćby pozycja była akrobatyczna, bo wiesz, że lada posunięcie wywoła kolejną sekwencję. Po godzinie zmagań jesteś już tak wyczerpany, że bieli ci się w oczach, a nie daj Boże, jeśli zachce ci się siusiu. Bo to nie jeden, dwa ruchy w celu delikatnej zmiany pozycji, to cały rytuał podniesienia się do siadu, a potem wstania do przejścia.

Nic tak jak ból korzonków nie uczy uważności i czujności. Człowiek zachowuje się jak szpieg z KGB, w każdej chwili gotów wyciągnąć broń. Utrzymuje przy tym wszystkim absolutną bystrość umysłu, wie co jest zakazane (ta fałda na pościeli), wie czego musi unikać (wgłębienie w materacu), śledzi najdrobniejsze drgnienia powietrza, zawirowania w przestrzeni.

Przetrwałam, niestety od tego czasu bóle dopadają mnie falami, nawet po kilka razy w roku. Dziwaczę na spotkaniach ze znajomymi, siadając z dala od przeciągów, nigdy tyłem do otwartego okna, przewiązuję lędźwie chustami, marudzę. Ale cóż w tym dziwnego? Kto chce się unieruchamiać na bity tydzień, a potem wydawać krocie na rehabilitacje, które śladowo zaledwie poprawią ten stan? Chodzić w częściowym stanie usztywnienia (aż ciało wreszcie dojdzie do siebie), unikać roweru i tańca.

No więc i teraz mnie dopadło. Odraczając radość odmrażania, ściągając mi cugle, bo na blokady psychiczne związane z izolacją, nałożyły się blokady cielesne.

Edit: Rehabilituję się i nareszcie pomaga! Pan specjalista w wieku słusznym, opanowany, spokojny, przede wszystkim stara się zredukować mój stres. Sugeruje (w ślad za neurochirurgiem, do którego mnie posłano doradczo), że napięcie to główne zło, wokół którego plączą się nitki wszelkich dolegliwości, kłębią się i zawiązują w supły. Więc okazuje się, że to dziecinnie proste. Jeśli tylko nie będę się napinać, wszystko będzie spoko.

Niestety, pilnowanie, by się nie napinać jest wybitnie stresujące.

 
 
 

Komentarze


bottom of page