top of page

Odmrożeni

Zaktualizowano: 8 cze 2020


ree

Upojeni pierwszymi podmuchami ciepła, wybraliśmy się wczoraj na rowery. Ach co to za szok wyjść ze swojej pieczary i poza pojedynczymi zderzeniami z ekspedientkami w sklepach i najbliższymi przyjaciółmi, skonfrontować się nareszcie z ludźmi! No nie tak bezpośrednio, raczej przelotnie, jednak w ilości hurtowej. Bo w ramach odmrożenia mrówczy tłum nie wybrał się do teatrów czy kin, a na Bulwary Wiślane. Co więcej, zagorzali ci kolarze, nie mieli zamiaru bynajmniej kontemplować pogody, która udała się wczoraj jak najbardziej, lecz postanowili urządzić sobie maratoński trening.


Jest wiele miejsc w Krakowie, gdzie taki trening można by efektywniej uskutecznić, jednak oni nie – postawili na sport ekstremalny, na slalom pomiędzy dziadkami przyodzianymi w szorty po raz pierwszy tej wiosny, którzy pedałowali pieczołowicie na swoich Wigrach i Pelikanach, które przeleżały w szopie trzydzieści lat po to, by zostać odkryte tej pandemicznej wiosny, kiedy stały się jedynym bezpiecznym środkiem miejskiej komunikacji; pomiędzy mniej wprawnymi rolkarzami, niekoniecznie w kaskach oraz nami – wielbicielami raczej rowerowych spacerów, niż sportów. Pędzili więc, zerwani z kwarantannowej smyczy, jakby chcieli dogonić wiatr na dwupasmowej mini szosce, okraszonej z każdej strony przepaścią, wyprzedzali na drugiego, trzeciego i zakładkę, zostawiając po sobie nasycony, decatlonowy ślad i niejasne wspomnienie cudu.


Jadąc pomiędzy nimi, niepewnie odwracając głowę z efektem Dopplera w lewym uchu, czułam narastający dyskomfort, mimo intensywnej pracy nad sobą i uporu nie poddawania się bezzasadnym lękom, że oto pchnięta przez jednego czy drugiego kolarza, pokoziołkuję pionowo w dół z rowerem lub też go opuściwszy i spocznę połamana na jednej ze świeżo obsianych, ziemniaczanych grządek.


Przez pierwsze półgodziny, czując gwałtowne powiewy wymijających, stopniowo skłaniałam się do odwrotu. Zatrzymaliśmy się jednak z Moim na czas jakiś, żeby zebrać bardziej waleczną energię lub odskoczyć gdzieś w bok, w znacznie mniej cywilizowane miejsce i ostatecznie energia przegrupowała się bojowo. A co tam, nawet jeśli nas zmiecie, to warto, mało tej wiosny ryzykowaliśmy: pandemia, plaga kleszczy, potencjalnie promieniotwórcza chmura nad Czarnobylem. Idziemy w to! Pogoda piękna, ciepło, słońce pali nasze ramiona po raz pierwszy tej wiosny, nie damy się!


Jedziemy, nie patrzę na boki, żeby nie ulec nerwicy natręctw, która popsuła mi pierwsze pół godziny, skupiam się na pozytywach. A jest ich wiele. Uczestniczę w końcu w życiu społecznym, co przez ostatnie miesiące wydawało się wręcz niemożliwe – tak pandemia zdominowała dosłownie wszystko, zredukowała nasze widzenie obwodowe do mikro-szparki. Może jest to uczestniczenie śladowe, ale jednak widzę ludzi bez masek, bez rękawiczek, w nastrojach wakacyjnych (jeden jedzie z piwem nalanym z kija do plastikowego kubka, co przyprawia mnie o antyseptyczny dreszcz). Ludzie celebrują życie, chcą zapomnieć.


Zjeżdżamy do uroczej knajpki dla rowerzystów, rzuconej bokiem przy wzgórzu. Mój idzie zamówić i przynosi garść informacji, że knajpka otwarta po raz pierwszy po Covidzie (ludzie założyli, że TEGO już nie ma). Uczestniczymy więc w czymś absolutnie dziewiczym i udziela nam się to. Nowe słońce na nowym niebie, nowa, soczysta zieleń trawy i drzew po tropikalnych opadach zeszłego tygodnia. Nowe leżaki z reklamą mydła antybakteryjnego rozstrzelone po trawie w bezpiecznych odległościach. Ludzie modnie odziani w rowerowe stroje, gdzieniegdzie z elementem abstrakcji - maseczką podtrzymującą żuchwę od spodu. Pożerają tak kiełbaski, wycierają dłonie w serwetki leżące na skrzynkach, które doprawdy ciężko zdezynfekować, podobnie jak ręce, bo łazienkowy spryskiwacz trafia prosto w lustro.


W lustrze widzę swoją niepewną twarz, jakbym siebie nie oglądała od tygodni, bo umówmy się, kto siebie tak znowu ogląda na co dzień w domu, kiedy konfrontacje społeczne zostały zredukowane do zera? Zmieniłam się, myślę, delikatny cień paniki pomyka, jakbym niedowierzała, że tu jestem, w knajpce na trasie rowerowej, w obcym kibelku z brudnymi klamkami, brudnymi bateriami w umywalkach, które choć wypucowane, pełne są odcisków palców. Delikatnie szczypię się w ramię, deczko spieczone przez słońce. Czuję się jakbym przeniosła się na obcą planetę. Albo to ta planeta się nam odmieniła, kiedy nas tu nie było. Wchodzi inna kobieta. Reaguje na mnie przestrachem, też zszokowana, być może nie spodziewała się spotkać człowieka. Jest w nas jakaś absolutnie nowa dzikość z lasu. I ona staje przy umywalce i ona zerka spod oka, czy patrzę jak wierzchem dłoni podnosi wihajster od baterii, jak pryska płynem odkażającym w lustro i dopiero potem odnajduje pojemnik z mydłem. Zastanawia się, czy ja się zastanawiam nad jej zdziczeniem, dziwnością, dokładnie tak samo jak ja bym się zastanawiała, gdybym przyszła tu po niej. Wychodzę, otwierając drzwi łokciem, czując na sobie jej wzrok.


Niby nic się nie zmieniło, słońce pali jak dawniej, ludzie gwarzą na leżakach radośnie, odsunięci o stosowne metry. Promyki wędrują niedbale po skórze, opalają to to, to tamto, co niedosmarowane kremem z filtrem. A jednak jest inaczej i będzie jeszcze czas jakiś. Bo gdzieś tam w duszy kołacze, że przecież zakażeń jest więcej, może więc robimy jednak coś bardzo zakazanego i trzeba będzie za to zapłacić?


Strzepuję tę myśl, wraz z muszkami owocówkami, które obrodziły również jak drzewa, wylęgły się w ilościach hurtowych, co odczuwamy w drodze powrotnej. Bo chyba już mamy dość tego strachu. Nie chcemy już słuchać o drugich falach, mutacjach i domniemanych kwarantannach. Rozpędzamy się drodze powrotnej i pędzimy wałami jak tamci, zrzucając ze skóry resztę strachu, który i tak przecież w niczym nam nie pomoże. Bo życie trwa.

 
 
 

Komentarze


bottom of page