top of page

Wieczorny spacer po Krakowie. Idziemy z Moim spłoszeni trochę,

bo godzina 19, a na Długiej spotykamy jedną parkę, staruszka i gang rowerowy. Poza tym pusto. Ulica pięknie oświetlona latarniami i jarzeniówkami z ciągu Żabek. Cicho, tramwaje jeżdżą z rzadka, żaden podczas naszej przechadzki. Na ulicy słychać nasze kroki, odbijające się echem od kamienic.


Na ulicach dochodzących do Rynku więcej ludzi, kępkami gromadzą się to na Plantach, to wzdłuż ulic, gdzie w przedpandemicznych czasach huczało klubowe, pubowe życie. Teraz wszystko lekko zmrożone, zakrzepłe w niepewności. Ludzie przechodzący wydają się przymgleni, stłumieni. Tak te zakazy nas przyblokowały psycho-mentalnie, że albo wycofanie, albo protest – nic pośrodku. Mijamy kafejkę i zatrzymuje nas napis „UMIERAMY” – jest jak cios w brzuch, jak wróżba, co przez moment wywołuje popłoch, burzy nastrój, niespecjalnie szampański już dotąd. Przez chwilę stoimy i wpatrujemy się tępo w szyld kafejki, w zaproszenie po kawę na wynos, w informacje okołopandemiczne. Ile takich kafejek, sklepów, drobnych firm skończy niebawem swój żywot, ile odejdzie w zapomnienie, ciągnąc za sobą w dół ludzkie marzenia?


Na końcu Sławkowskiej tuż przed Rynkiem brama wypluwa muzyków, rozpoznajemy ich po futerałach i maskach w nutki. Cieszą się, potrząsają statywami do instrumentów, pulpitami. Była próba albo tajny koncert, debatujemy, jedno czy drugie, fajny mieli wieczór, dużo radości, odbijamy się od niej spłoszeni, introwertycznie ukierunkowani, ich radość przez nas przenika. Takie to duchy krakowskiego covidowego wieczoru, inne niż przez stulecia. Inne to miasto. Faluje, zmienia się, przechodzi własną wewnętrzną przemianę, ten rok zmieni je na zawsze, coś poprzestawia, coś przemieści, jak i w nas samych.


Na Rynku więcej życia. Iluminacje świąteczne. Roztrząsamy przez chwilę, czy światła nie obciążają drzewka przy Ratuszu. Mój śmieje się, że przecież to lampki ledowe, nie obciążają, nie grzeją. Ściągają po prostu uwagę - a nuż drzewa to lubią, tak jak ludzie. Idziemy dalej w Wiślną, gdzie widzimy pierwszy punkt plenerowy z grzańcem. Będzie tych punktów wiele, tak żyje nocny Kraków, kiedy nie można zejść do Piwnic (lub nic się o tym nie wie). Kółkami, łukami stoją ludzie przy grzańcowniach, przy pączkarniach i kebabowniach na dokładkę. Jedzą ludzie, z ust im paruje, choć aż tak zimno nie jest. Jednakże wieczór chłodny, a w nich grzaniecki żar krąży, tęskni za tym co było, zlękniony, że tamto nie wróci, w nieustannym napięciu.


Sklepy zamknięte, tylko pani z czapkami stoi w bramie, mierzymy, czy coś podejdzie Mojemu. Tak by się chciało zdobyć jakąś pamiątkę po tym magicznym skądinąd spacerze, bo poczucie nierealności towarzyszy nam cały czas, jakbyśmy we śnie jakimś przebywali, snuli się ulicami Krakowa, stopy nam ciążą, choć na grzańca nie stanęliśmy.


Ach, fajnie byłoby się już obudzić.


Ludzie są teraz napięci, bardzo napięci. W zeszłym tygodniu pani z piekarni rzuciła się wściekle do drzwi, żeby mi je przytrzasnąć przed nosem.

- Ile pani ma lat? – nie czekała na odpowiedź. Zawinęła nogą i już była z powrotem przy ladzie.


Skołowana, zbierałam się przez dłuższą chwilę, próbując pojąć bezmiar wykroczenia. Błądziłam wzrokiem po kartkach przyklejonych lepcem w motylki: żeby zasłaniać usta i nos, żeby dezynfekować dłonie oraz przestrzegać liczby czterech osób „na sklepie”. „Na sklepie” była jednak jedna osoba zaledwie, nadal więc nie łapałam kontekstu. Kto wie, może gdybym spojrzała na zegarek, coś by mi to wyjaśniło. Tymczasem jednak stałam, zapadając się w sobie, a pani wygrażała mi przez szybkę i wypuszczała pojedyncze słowa, których znaczenie pozostało niejasne, bo szybka gruba była, a pani oddalona. Dopiero, kiedy do sklepu wszedł niepozorny dziadunio, załapałam: godziny senioralne! I na rozżaleniu zmieszanym ze wściekłością zakwitł pojedynczy pęd zrozumienia.


Komunikacja, ten klucz do wszystkiego ostatnio zawodzi, bo żyjemy w skrajnym napięciu. Nerwy napięte do wysokiego „c” po prostu nie wytrzymują i wybuchamy przypadkiem, czasem atakiem swego gniewu zszokowani.


Miałam już w życiu czas, kiedy żyłam pod wysokim napięciem. Wydawało się, że nic się właściwie nie dzieje, bo organizm potrafi tak to sobie przetłumaczyć. Pozornie żyjesz normalnie, chodzisz do pracy, jesz obiad, robisz pranie, precyzyjnie rozdzielając kolory. I tak przez dłuższy czas, spokojnie, z uśmiechem, masując napiętą szyję, tłumiąc pulsujące pod skórą szorstkie impulsy. Aż w pewnej chwili po prostu trafia cię szlag. I wybuchasz albo na zewnątrz (zdrowsze, choć mniej oczekiwane społecznie), lub też do środka, zadając swemu wnętrzu dotkliwe rany. A potem lecz to człowieku, opatruj blizny, zbieraj fragmenty poczucia własnej wartości rozwłóczone kątem po bruku. Zamęczaj telefonami przyjaciół, którzy są w nie lepszym stanie niż ty, szyj nocą patchworkowe makatki.


No więc teraz weszliśmy w taki stan wszyscy razem. Jako te niewybuchy krążymy wokół siebie, nieraz wręcz ocieramy się ramieniem, kiedy ścieżka jest zbyt wąska i odskakujemy, jak rażeni prądem. To niebezpieczne, bardzo, może więc spróbujmy to sobie uświadomić? Że jest jak jest i pewnie chwilę to jeszcze potrwa, zanim się skończy trefny czas, zanim pozbieramy się do kupy i zaufamy, że jest już w miarę bezpiecznie. Spróbujmy popatrzeć na drugiego od środka, że jest mniej więcej taki jak my i też czeka, że z drugiej strony przyjdzie zrozumienie.


Spróbujmy tak, w codzienności, w szpitalach, na protestach. Po drugiej stronie jest człowiek, nie wróg, mimo, że czasem mówią nam inaczej.


Wizyta w Lasku Wolskim. Cudowne oderwanie się od rzeczywistości. Fluorescencyjne drzewa tuż przed zmrokiem. Chrzęst liści.


W chwili, kiedy w kraju szaleje zaraza gorsza od pandemii…

bottom of page