Plaża za miastem
- Koronablog
- 26 wrz 2020
- 3 minut(y) czytania

Zatęskniło nam się z Moim za plażą. No więc szast prast, pakujemy się do naszego fiacika i ruszamy za miasto, gdzie rozciągają się miejscowe jeziora, niewielkie, z deczka liche, a jednak obsiane plażowiczami jak wysypką. Domyślamy się, że w dzień wolny, upalny będzie z miejscem krucho, dlatego wybieramy plażę mniej oficjalną, mniej uczęszczaną, usadowioną na uboczu, gdzie parkować trzeba w szuwarach, wśród sumiastych traw, albo w plenerowych toaletach.
Wiemy, że plaża jest mniej więcej po przeciwnej stronie niż nudyści, tam więc też zmierzamy. Mijamy jeden skrawek piasku, gdzie ciała niemal ocierają się o siebie, przedzielone kopczykami z petów. Piasek mało piaskowy, szarawy raczej, co w covidowym roku jest wyjątkowo odstręczające, tak więc idziemy dalej. Mijamy sterty worków: czarnych, niebieskich, worków z uszami i bez, a także worków w stylu eco. Pomiędzy tym wszystkim kubki, kubeczki po kawie, po jogurtach z laktozą i bez, butelki po napojach z lekką dominacją piwa. Takie to śmietnisko ni stąd ni zowąd powstało pomiędzy polami a laskiem, pomiędzy jedną plażą a drugą. Kawałek dalej seria brzóz i znowu śmieci wklejone w krajobraz jak martwa natura. Rozglądam się, ale malarzy nie widać. Idziemy dalej.
Docieramy na kolejną plażę. Deczko mniej ludzi, deczko czyściej. Pety tylko gdzieniegdzie, jak rodzynki w cieście mniej rodzynkowym, niż bardziej. Na prawo nad wodą grupka młodziaków, na lewo ludzie w różnych stanach skupienia.
Z przodu całe plemię plażowiczów, wysoko zorganizowane społecznie. Aktywny tatuś gra w wodzie w piłkę z dzieciakami, trzech mniej aktywnych introwertycznie stoi z boku, popija piwko, szemrząc, szemrząc w charakterze wiatru, którego tymczasem nie ma. Na ręcznikach, leżakach, pod namiotami z koców leżą matki. Różne matki, ale w typie Polki. Kremy w dłoniach, kremy na dłoniach. W ręku kanapki i banany. Gadają, pokazują coś sobie w komórkach, oczami wodzą po brzegu, po pociechach własnych, skupionych w ręku aktywnego tatusia, który przeszedł do opcji skoki na główkę i teraz asekuruje dzieciaki. Uchachany, widać, że ma duszę kaowca, trenera, duszy towarzystwa, opiekuna nieletnich. Dzieci piszczą, krzyczą, skaczą. Jeden z mężczyzn rozpala z boku grilla. Patrzę na zegarek. 11.00. Cóż, może są tu dawno, a jeszcze nowi dochodzą, ciągnąc za sobą wózek, ciągnąc parasol, dwukółką wioząc pozostały sprzęt plażowy, który z trudem wtaczają, bo plaża nieduża. A jednak i tak mniej uczęszczana, niż poprzednia. Postanawiamy zostać. Cóż, wygrzejemy się z godzinkę, dwie, wykąpiemy się i tyle.
Leżymy. Mój idzie popływać. Wokół szum, wokół skwierczenie. Nic z nadmorskiego klimatu, nie morze tu szumi, a ludzie. Wszechpotężny szum ludzki, przed którym chcieliśmy uciec, co pojmuję teraz nagle, że nie po kąpiel słoneczną się wybieram na plażę, a po spokój. Dlatego z Moim stawiamy na te mniej uczęszczane raczej, na te pustawe. Gdy tak leżę, ręką przysłaniam słońce, próbuję się wyizolować, refleksją przenieść gdzie indziej, wyczarować sobie zgoła inne okoliczności przyrody. Mój się wykąpał. Widzę, że coś mu nie pasi, za gęsto przy brzegu, zbyt rojno. Nie rzecznie, niedorzecznie wręcz, nie takiego odpoczynku nam trzeba, a jednak robimy dobrą minę do złej gry. Chłopaki z przodu dwoją się i troją, by zabawić dziewczyny. Znam ten wiek, kiedy wydaje się, że świat stoi otworem, kiedy materia istnienia niezgłębiona daje człowiekowi wiarę we własne zalety, kiedy piękno i gładka skóra wydają się do świata wytrychem. Gdzieś tam w tym wszystkim piękni są, pełni nadziei. Ciągną piwko, uczą się palić, wpychać pety w piasek jak plemię na lewo.
Opary grilla wżerają się w nozdrza, osób przybywa, choć to 15.00, to jednak upał i warto. Czujemy jak łańcuch się zaciska, centymetry wolnego szaropiasku, ciała potencjalnie scovidowane, leżące pół metra od nas, jazgot i szum. Zbieramy się. Wracamy tą samą trasą, przeciskamy się przez śmieci, odgarniamy je nogą, kobieta ze stada idzie tuż przed nami, rzuca na trawę kilka puszek.
- Co pani robi? – nagabuję zszokowana. – I to jeszcze przy dziecku!
- Ale o co chodzi? – dziwi się kobieta. Obcasem futrzanych laczków wbija papierosa w poszycie leśne. – Przecież wszyscy tak robią!
I pogardliwie wydyma usta. Zarzucając dzieciaka na biodro idzie, idzie, brnie przez ławicę śmieci, ani trochę nie zrażona.
Comments