top of page

Tak, wiem, że nieopodal, w Zakopanem, działy się w zeszły weekend jak na pandemię, dantejskie wręcz sceny, tak, obawiałam się, że możemy się z Moim nadziać na tłum, dlatego postanowiliśmy ruszyć kapeczkę dalej – do Kościeliska. No dobra, był jeszcze jeden powód, nawet dość zasadniczy – biegówki. Otóż są tu w Kościelisku przecudnej urody trasy biegowe, jest też okrężny tor dla kompletnych żółtodziobów, takich jak my.


Przyjechaliśmy we wtorek. Śnieżnie, pusto, dzikawo wręcz. Trzeba dobrze wyostrzać spojrzenie, żeby dojrzeć człowieka. Dobra nasza – pomyśleliśmy. Tłumy kłębią się w Zakopanem, tu jest bezpiecznie. Zaparkowaliśmy w stercie śniegu (bo to jeszcze zima była) i ruszyliśmy na oględziny. Minęliśmy wóz z mrożonkami i weszliśmy, jak się okazało od kuchni. Gostek zarządzający nie wyrzucił nas jednak, wręcz przeciwnie, błyskiem przyniósł kajecik i zaprosił do transakcji. Na szczęście tknęło mnie, nauczona przez mamę, żeby nie kupować kota w worku, poprosiłam o obejrzenie pokoju. Szliśmy przez wąskie korytarze w górę, drzwi na lewo, drzwi na prawo, zapachy kuchni, skądeś jakaś para. No dobrze, nie uprzedzajmy się, zobaczmy ten pokój.


Gostek otworzył przed nami wrota i zaprosił, wskazując okno i obleczony skruszonym betonem taras (wspólny dla sąsiednich pokojów), po czym zostawił nas sam na sam z doznaniami. Były mocne, mrożące krew w żyłach momentami, kiedy już zdjęliśmy spojrzenie z okna. Bo piękny widok na Giewont był jedynym walorem tego pokoju. Poza tym – utrzymane w jajecznej kolorystyce ściany oprószone kurzem, szuflady pełne okruszków (z listopada, czy kiedy tam można było jeszcze cokolwiek wynajmować), impresjonistycznie pacnięte okna. Krążyłam, odsuwając szuflady, zerkając do kulawej szafy i czułam się z minuty na minutę coraz bardziej lepko. Nawet relaksujące spojrzenia na Giewont nie pomagały. Mój patrzył to na pokój, to na mnie, z obawą. Też mu się niespecjalnie podobało, ale nie w takich miejscach spędzał noce, byle by poprzebywać bliżej natury.


Robiło mi się coraz smętniej, próbowałam się przekonać, że jakoś doprowadzimy miejsce to do porządku i spędzimy tu jeszcze miłe chwile. Organizm jednak nie współpracował. Mdliło mnie coraz bardziej, również za przyczyną jakiegoś aromatyzera, typu choinka zapachowa, briz electrics. Nie o takich zapachach marzy się w górach zimą, może raczej jakaś sosna, jakiś mróz, pojedynczy wątek drewna z kominka. Obwąchiwaliśmy wszystkie zgromadzone gadżety w poszukiwaniu źródła. Lepkie aniołki, osmolone kurzem bałwanki, które stanowiły część ozdobną raczej, choć zdaje się, że również świeciły w lepszych czasach. Szukaliśmy w szafach, pod łóżkiem. Wyrzuciliśmy na taras miseczkę z pot-pourri, która jednakże woniała inaczej, niż źródło. W końcu zawezwaliśmy inkasenta.


Dość sprawnie odnalazł ukryty pod półeczką w łazience waniliowo-różany briz elektrics. I zostawił nas ponownie, z kaszlącym odkurzaczem, którego Mój w międzyczasie zażądał. Tak, chcieliśmy posprzątać to lepkie gniazdko, bo nauczeni jesteśmy być cool i ogólnie nie sprawiać kłopotu, ale kiedy zobaczyłam za szafą girlandy z pajęczyn, miarka się przebrała. Bo dlaczego za całkiem pokaźną sumkę, mam spędzać parę godzin, z niedługiego w końcu czasu odpoczynku na samodzielne sprzątanie? Dezynfekcja, ok., w końcu pandemiczne mamy czasy, ale co innego przetrzeć półki chusteczką antybakteryjną, a co innego szorować pokój do spodu! Powiedzieliśmy zdecydowane nie, ku, zresztą luzackiej reakcji pana wynajmującego. Reakcję pojęliśmy dopiero, gdy napomknął, że musi o naszej decyzji powiadomić właściciela.


Zapach briz elektrics towarzyszył nam na długiej prostej po Kościelisku, gdy szukaliśmy z Moim nowego miejsca – bez problemu, wszędzie napisy wolne pokoje, wszędzie wokół – bezludnie. Wybraliśmy miłe lokum dwie przecznice od naszej trasy biegowej, z jasnym pokojem i tylko odrobinkę gorszym widokiem na Giewont. Czyste, epidemicznie bezpieczne, w którym można odpocząć i pomarzyć.


A potem było już tylko lepiej – puste trasy biegowe o poranku, pani Marysia "co uczy" i szusowanie po torze - jak wagoniki (choć z wdziękiem), bo tylko na tyle było nas stać w tym roku. Ale w przyszłym będzie lepiej, na pewno, tym bardziej, że pensjonat pierwszego wyboru ominiemy łukiem.







Smutny czas, gdy tylko oglądamy zdjęcia najpiękniejszych miejsc w Polsce oraz Wartych Zobaczenia, kiedy już będzie można. Spędzam dni przed kompem i w ramach przerwy wpadam na te strony. Patrzę, napatrzyć się nie mogę, duchem tam się przenoszę i czasem jest nawet fajnie, ale na ogół jednak smutno. Minął rok, odkąd zamknięto Wuhan. W zeszłym

roku o tej porze do głowy by nam nie przyszło, że tak zwariuje świat, że go ogarnie zgryzota, która wciąż wymyka się wirusologom i lekarzom, podstępnie, zupełnie tak, jak rozprzestrzeniła się na świat.


Trochę już żyję na tym świecie, trochę mi się przydarzyło złego i dobrego, a jeszcze nigdy nie czułam się tak abstrakcyjnie jak teraz. Ten rok dał nam jasny dowód na to, że nic nie jest pewne i, że wszystkie plany mogą nagle wziąć w łeb. Ładna to nauka, potrzebna, wychowująca, bo powiedzmy sobie szczerze, byliśmy przez ostatnie lata rozpuszczeni. A taki rok ustawia nas przed lustrem, choćbyśmy nie chcieli. No i stój, człowieku, wgapiaj się, patrz, nawet jeśli nie masz na to czasu, to jednak popatrzyć musisz, bo się zrobiłeś wsobny, przynajmniej ty, który pracujesz zdalnie. Głównie z takimi osobami się kontaktuję, więc mam pewien obraz. Tak, oglądamy siebie od środka i czasem sporo nam się w sobie nie podoba. Trochę jesteśmy zmęczeni sobą, czasem nawet bardzo i tak naprawdę chcemy przenieść się w te najpiękniejsze polskie krajobrazy, choćby tam, jeśli nie dalej.


Może uda się na chwilę wyrwać, jeśli poluzują obostrzenia (niestety cioci w Zakopanem nie posiadam), nigdy tak nie potrzebowałam odskoczni jak w tym roku. Nigdy tak łapczywie nie łykałam powietrza, gdy już przemieszczę się na chwilę poza Kraków. W myśli kołaczą słowa osób spotykanych przypadkiem, albo przy okazji. Żyją w nas długo, odżywiają spragnione społecznie zakamarki mózgu, wpuszczają trochę koloru.


A nad Bałtykiem w czasie mrozów przy brzegu powstały kule tak regularne, jakby je wyrzeźbiła maszyna. Kule ze śniegu, lodu i powietrza. Czas inny niż wszystkie, przynoszący niespodzianki. Dobrze, że piękne też.


fot. Julia Kohnke


Święta w cieniu Covidu, panoszącego się odważnie, zadomowionego, niczym przymusowy lokator, który nie chce odpuścić i mutuje. Wstrzymano loty z Wielkiej Brytanii, tuż po tym, jak przewieziono poprzednimi większość przebywających w Anglii rodaków, zatem mutacja jest już u nas, wystarczy poczekać tydzień, dwa, żeby ją wyłapano. Ale nic to! Nie straszne nam covidy, przetrwaliśmy stan wojenny, Sylwestra z Zenkiem i Marylą, przetrwamy i to.


Na szczęście motywem przewodnim świąt, poza serialem (ponoć dobrym) o Osieckiej jest antycovidowa szczepionka, która, niczym celebryta z honorami zmierzała do nas symbolicznie – w Boże Narodzenie – przez pół Europy. Media, dzięki mapom Google i innym gadżetom śledziły jej tryumfalną marszrutę. Śledzą ją nadal, tym razem po Polsce. Nastrój w nich odświętny, reporterom klinują się słowa między zębami, gdy mówią co 10 minut o tym samym, tasują je zwinnie jak prestigitatorzy, żeby nikt ich nie posądził o fuszerę. No bo cóż można więcej powiedzieć o tejże podróży? Kierowca jak jechał, tak jedzie dalej autostradą, śledzi zmieniające się okoliczności przyrody i ciężarówki, które wiozą daleko mniej doniosłe transporty, poza tym nie dzieje się nic. Stąd szacun dla reporterów, bo niełatwo z trasy tej wyczarować oskarowe kino, dlatego aura relacji przypomina raczej filmy katastroficzne z lat dziewięćdziesiątych i finałowe przemówienie prezydenta.


No, ale dobrze, że się to dzieje, będą szczepionki, jest nadzieja. Poza tym o czym to mówić w święta, gdy większość mało się przemieszcza (poza tymi, którzy przemieszczają się całkiem sporo)? Oczywiście można prześledzić losy tych kierowców, którzy utknęli po brytyjskiej stronie kanału La Manche, co było przedwczorajszym newsem, ale to przecież święta i do tego niezbyt wesołe. Po co się jeszcze bardziej dołować? Można rozważyć nowy nurt wigilijnej tradycji, który raczej się nie przyjmie – zamiast zapraszania wędrowca – liczenie gości przy stoliku sąsiadów, w celu złożenia doniesień na policję. I to tuż przed Pasterką, na którą donosiciele wybrali się gromadnie.


Ale tak serio – to dziwne to święta. Z Moim spędziliśmy je tylko we dwójkę (plus zwierzaki). Próbowaliśmy zluzować atmosferę, ale niełatwo było, bo sytuacja niecodzienna, nikt nas jej nie nauczył przeżywać. Zatem i trochę zażenowania się wkradło i kapka wstydu. Naginaliśmy się do okoliczności, a okoliczności do nas, deczko humoru wznosząc do celebry. I w sumie nie wiem w jakich nastrojach będziemy do wspomnienia tego powracać.


Bo jednak stadni jesteśmy i potrzebujemy ludzi w większym wymiarze, obok, na żywo, bez lęku. A rok ten wymusza w nas coś wręcz odwrotnego. I o ile na wiosnę kontakty zoomowe wydawały się rajcowną ekstrawagancją, o tyle dziś chcemy czegoś więcej. Jakiegoś ciepła, które nie przenosi się przez łącza, uśmiechu nie wsadzonego w kamerowe ramki, które zawsze deczko zmuszają do kreacji. Tak więc w święta te, dziwne święta i miejmy nadzieję jedyne w swoim rodzaju życzę wszystkim bliskości. Niech już ta szczepionka nareszcie dotrze, gdzie trzeba. I przywróci nam znany porządek, który i tak będzie inny, niż przedtem. Wierzę, że lepszy.

bottom of page