Nie-pokój w Kościelisku
- Koronablog
- 21 lut 2021
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 27 lut 2021

Tak, wiem, że nieopodal, w Zakopanem, działy się w zeszły weekend jak na pandemię, dantejskie wręcz sceny, tak, obawiałam się, że możemy się z Moim nadziać na tłum, dlatego postanowiliśmy ruszyć kapeczkę dalej – do Kościeliska. No dobra, był jeszcze jeden powód, nawet dość zasadniczy – biegówki. Otóż są tu w Kościelisku przecudnej urody trasy biegowe, jest też okrężny tor dla kompletnych żółtodziobów, takich jak my.
Przyjechaliśmy we wtorek. Śnieżnie, pusto, dzikawo wręcz. Trzeba dobrze wyostrzać spojrzenie, żeby dojrzeć człowieka. Dobra nasza – pomyśleliśmy. Tłumy kłębią się w Zakopanem, tu jest bezpiecznie. Zaparkowaliśmy w stercie śniegu (bo to jeszcze zima była) i ruszyliśmy na oględziny. Minęliśmy wóz z mrożonkami i weszliśmy, jak się okazało od kuchni. Gostek zarządzający nie wyrzucił nas jednak, wręcz przeciwnie, błyskiem przyniósł kajecik i zaprosił do transakcji. Na szczęście tknęło mnie, nauczona przez mamę, żeby nie kupować kota w worku, poprosiłam o obejrzenie pokoju. Szliśmy przez wąskie korytarze w górę, drzwi na lewo, drzwi na prawo, zapachy kuchni, skądeś jakaś para. No dobrze, nie uprzedzajmy się, zobaczmy ten pokój.
Gostek otworzył przed nami wrota i zaprosił, wskazując okno i obleczony skruszonym betonem taras (wspólny dla sąsiednich pokojów), po czym zostawił nas sam na sam z doznaniami. Były mocne, mrożące krew w żyłach momentami, kiedy już zdjęliśmy spojrzenie z okna. Bo piękny widok na Giewont był jedynym walorem tego pokoju. Poza tym – utrzymane w jajecznej kolorystyce ściany oprószone kurzem, szuflady pełne okruszków (z listopada, czy kiedy tam można było jeszcze cokolwiek wynajmować), impresjonistycznie pacnięte okna. Krążyłam, odsuwając szuflady, zerkając do kulawej szafy i czułam się z minuty na minutę coraz bardziej lepko. Nawet relaksujące spojrzenia na Giewont nie pomagały. Mój patrzył to na pokój, to na mnie, z obawą. Też mu się niespecjalnie podobało, ale nie w takich miejscach spędzał noce, byle by poprzebywać bliżej natury.
Robiło mi się coraz smętniej, próbowałam się przekonać, że jakoś doprowadzimy miejsce to do porządku i spędzimy tu jeszcze miłe chwile. Organizm jednak nie współpracował. Mdliło mnie coraz bardziej, również za przyczyną jakiegoś aromatyzera, typu choinka zapachowa, briz electrics. Nie o takich zapachach marzy się w górach zimą, może raczej jakaś sosna, jakiś mróz, pojedynczy wątek drewna z kominka. Obwąchiwaliśmy wszystkie zgromadzone gadżety w poszukiwaniu źródła. Lepkie aniołki, osmolone kurzem bałwanki, które stanowiły część ozdobną raczej, choć zdaje się, że również świeciły w lepszych czasach. Szukaliśmy w szafach, pod łóżkiem. Wyrzuciliśmy na taras miseczkę z pot-pourri, która jednakże woniała inaczej, niż źródło. W końcu zawezwaliśmy inkasenta.
Dość sprawnie odnalazł ukryty pod półeczką w łazience waniliowo-różany briz elektrics. I zostawił nas ponownie, z kaszlącym odkurzaczem, którego Mój w międzyczasie zażądał. Tak, chcieliśmy posprzątać to lepkie gniazdko, bo nauczeni jesteśmy być cool i ogólnie nie sprawiać kłopotu, ale kiedy zobaczyłam za szafą girlandy z pajęczyn, miarka się przebrała. Bo dlaczego za całkiem pokaźną sumkę, mam spędzać parę godzin, z niedługiego w końcu czasu odpoczynku na samodzielne sprzątanie? Dezynfekcja, ok., w końcu pandemiczne mamy czasy, ale co innego przetrzeć półki chusteczką antybakteryjną, a co innego szorować pokój do spodu! Powiedzieliśmy zdecydowane nie, ku, zresztą luzackiej reakcji pana wynajmującego. Reakcję pojęliśmy dopiero, gdy napomknął, że musi o naszej decyzji powiadomić właściciela.
Zapach briz elektrics towarzyszył nam na długiej prostej po Kościelisku, gdy szukaliśmy z Moim nowego miejsca – bez problemu, wszędzie napisy wolne pokoje, wszędzie wokół – bezludnie. Wybraliśmy miłe lokum dwie przecznice od naszej trasy biegowej, z jasnym pokojem i tylko odrobinkę gorszym widokiem na Giewont. Czyste, epidemicznie bezpieczne, w którym można odpocząć i pomarzyć.
A potem było już tylko lepiej – puste trasy biegowe o poranku, pani Marysia "co uczy" i szusowanie po torze - jak wagoniki (choć z wdziękiem), bo tylko na tyle było nas stać w tym roku. Ale w przyszłym będzie lepiej, na pewno, tym bardziej, że pensjonat pierwszego wyboru ominiemy łukiem.
Comments