top of page

W roli dog walkerów


ree

Lany poniedziałek, całkiem słoneczny. Wypożyczamy psy naszej przyjaciółki, żeby odbyć spacer. Gdyby patrol się doczepił, każdy ma swojego pupila.


Idziemy prostą pod wiadukt, gdzie nic w ogóle nie jeździ, nie tylko mało, bo od dłuższego czasu trwa tu remont. Słońce panoszy się na gałązkach, na liściach, rozkwitają pączki. Idziemy w maskach, dusząc się co nieco, bo to maski prototypy. Mama Mojego będzie je przerabiać jeszcze wielokrotnie, aż do wersji idealnej (z pościeli z Ikei).


Na drugiej prostej dopada nas deszcz. Sunia chce do domu, pies chce na trawę, nigdy tędy nie chodził, chce wąchać. Terroryzujemy oba i włazimy pod wiatę autobusową, gdzie nie ma nikogo. Autobusu też przez dwadzieścia minut, które tam spędzamy.


Wychodzimy, chwilę później – słońce. Idziemy prostą w przeciwną stronę. Nogi przypominają sobie jak to jest robić długie kroki. Płuca przypominają sobie, jak to jest wchłaniać hausty świeżego powietrza. Autentycznie świeżego, dziwimy się, że pachnie jak w górach. Te wszystkie młode liście i trawy, kwiaty i krzewy, które już zaczynają wyrastać. Przez moment zawieszamy się w czasie i przestrzeni. Bo przecież idziemy wzdłuż dwupasmówki, gdzie zazwyczaj samochody pędzą jeden za drugim, a czasem stoją w długim korku. Robimy w pamięci zdjęcia tej chwili, coś takiego drugi raz może się nie zdarzyć.


Wracamy. Przyjaciółka proponuje herbatę na balkonie. Wahamy się, tylko odrobinkę, bo nic nas tak nie wzmacnia duchowo, jak ta propozycja. Nagle nabieramy rumieńców. Siadamy przepisowo, daleko od siebie, powietrze wydychamy w przestrzeń. Psy padają umęczone po dwóch godzinach spaceru, my przeciwnie. Nagle wszystkiego się chce. Gadać się chce, wymieniać opinie. Wyrzucać te wszystkie nagromadzone słowa, przeleżałe słowa, skwaszone. Po takiej wentylacji od razu jest lepiej. Patrzymy w powietrze przed nami, w pusty świat. Za chwilę zacznie stwarzać się na nowo.


Takie to Święta.

 
 
 

Komentarze


bottom of page