Sprawy niecierpiące zwłoki
- Koronablog

- 17 kwi 2020
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 11 maj 2020

Idziemy załatwić sprawy w ZUS-ie, bo okazuje się, że zmiana danych uniemożliwia niektóre elektroniczne poczynania i robi się firmowy bałagan.
Za radą Mojego posłusznie wkładam rękawiczki i wchodzimy. Oba przejścia dla klientów zabarykadowane na czerwono. Na barierkach mrowi się wściekła ilość wykrzykników, że nie wolno, zakaz i nawet nie próbuj. Rozglądamy się w poszukiwaniu portiera. Nie ma. W hollu stoją inni, jak my, podobnie zagubieni. Wszyscy zamaskowani, przesyłamy sobie niejasne impulsy wzrokowe. Wszyscy jesteśmy w kropce, wszyscy niepokoimy się, bo przecież są sprawy, które załatwić trzeba, co więcej urząd na stronie deklaruje taką możliwość jak najbardziej. Jako, że portiera dalej nie widać, choć drzwi od kanciapy uchylone, a w tle również te od pokoju socjalnego z zieloną kanapą i telewizorem, wyjmujemy komórkę i dzwonimy. Cztery numery specjalne. Wykonujemy je po kolei, coraz bardziej zdenerwowani, bo a to zajęte, a to nie ma takiego numeru. Na przemian. Wyciągam własnego smartfona i dzwonimy na cztery ręce. Tamci zdają się robić to samo, co zmniejsza szansę na połączenie każdego z nas, więc ostatecznie do kontaktu nie dochodzi. Za to coś się dzieje na końcu korytarza. Ktoś idzie, sunie, sapaniem odliczając kolejne metry. Ledwie nas widzi, a już wściekle macha rękami. Jest jak te wykrzykniki, choć absolutnie nie gabarytowo.
- Zamknięte!!! – krzyczy z daleka. – Proszę do wyjścia!
Absolutnie nie prosi, a dopomina się, żąda.
- Ale chcieliśmy się tylko dowiedzieć… – zaczyna Mój grzecznie.
- Zamknięte – tamten jakby się zaciął. I dalej macha rękami, teraz już z bliska, przed maskami. Naszymi, bo on nie ma żadnej.
- Ale gdzie możemy uzyskać informację… – próbuje Mój niestrudzenie.
- Nie ma! Nie możecie! Do wyjścia! – i popycha drzwi z całej siły, stare, żelazne, pomalowane na zielono w kolorach Zusu, bo nie nadziei.
- Mógłby pan być grzeczniejszy! – nie wytrzymuję, bo ta ilość agresji przegryza mnie od środka, wyciąga ze mnie wszystkie nagromadzone żale, pretensje, niemożności. Cała już się trzęsę. Pierwszy kontakt z bliźnim i od razu taki atak.
- Grzeczniejszy – śmieje się, szydząc. – Grzeczniejszy?! – teraz się na tym zawiesił. – Wychodzić, i to już! – Pokrzykuje niepotrzebnie, bo wyszliśmy, razem z drugą parą, śladu już po nas nie ma na zusowskiej podłodze, choć być może unoszą się jakieś molekuły, może nawet z cząsteczkami wirusa, które upadną na nas albo i nie, okaże się to mniej więcej za dwa tygodnie.
Trzęsę się całą drogę w stronę domu. Mój uspokaja mnie, ma większą dozę wsobnej tolerancji, albo też po prostu częściej mierzył się z bliźnimi w dniach ostatnich. Ustalamy, że nic nam nie pozostało, tylko telefon i godzimy się z ewentualnymi stratami, które możemy ponieść, bo przecież i tak nie mamy innego wyjścia. W końcu się rozdzielamy. Mój idzie poćwiczyć na bębnach, ja na zakupy. Dopiero, jak mnie wyrzucają z drogerii orientuję się, że to godziny senioralne. W drogerii poza trzema paniami z obsługi (każda ma własny metr kwadratowy) nie ma nikogo. Ale rozumiem. Zarządzenie. Przynajmniej panie starają się być miłe, choć i im udziela się ogólne podenerwowanie.
Ciekawe jak to będzie, kiedy świat się już znormalizuje, kiedy przestaną nas ograniczać absurdalne czasem zarządzenia. Czy będzie z tego karnawał, jak zakładają niektórzy psychologowie, będą fajerwerki i picie wina na ulicach, czy może wręcz odwrotnie? Jak psy długo trzymane na łańcuchach będziemy rzucać się sobie do gardeł?
Nie chcę o tym myśleć. Wdycham niezbyt mocno zanieczyszczone powietrze z Alei Słowackiego i idę na spacer, choć nie do parku, a ulicą, respektując kolejne zarządzenie.



Komentarze