top of page

W drodze


Pendolino do Warszawy. Specjalnie nań się decydujemy, żeby nie było ciasno. Jest ciasno. Przełączam się na zen, w końcu i tak nie ma wyjścia, jakoś dojechać trzeba. Kij wie, dlaczego zakładałam, że w Pendolino będzie bezpieczniej. Ci w TLK zapewne otwierają właśnie szampana, by uczcić swój wybór.


Mój lubi pracować w każdej wolnej chwili, zatem wybrał miejsca ze stoliczkiem. Na szczęście towarzystwo obok rozsądne, stosownie zabezpieczone, stwarzające najbardziej możliwy dystans. Zwłaszcza, że miejsca po drugiej stronie korytarza przy stoliczku są puste. Trochę się uspokajam, zerkając naprzeciwko na Mojego, który spokojnie scrolluje strony, dopóki Internet trwa. W czasach pełnych grozy trzeba się czasem omamić jakąś samokonfabulacją, która zadziała kojąco na nerwy, tak więc tej własnej czynności się oddaję, ćwicząc oddechy pod maską FFp2. Niedługo. Tuż bowiem przed odjezdnym gwizdem, wpada na wolne miejsca przy stoliczku obok gwarliwa rodzinka.


Tatuś – opiekun z torbą, plecakiem i uwieszonym ręki czterolatkiem oraz mama – egzemplarz pokazowy w postrzępionych rurkach, dekolcie z ćwiekami i elegancko udrapowanych ustach, w rozmiarze XXL, koralowych ustach pociągniętych dodatkowo brokatowym błyszczykiem. Przez moment odczuwam zamęt. Coś jest nie tak. W tym czasie tatuś z rechotem pakuje bagaże, kamracko zwraca się ku nam, że jakby co, to mają jeszcze trochę wolnego miejsca, żona pozuje się malarsko bliżej okna (światło pada IDEALNIE na jej kości policzkowe, filmowo je uwydatniając), a dzieciak zaczyna lizać szybę. I już wiem. Widzę ich twarze!


Oczywiście, nie jest to nic niezwykłego, na ulicach przechadzamy się wszak bez masek od dłuższego czasu, niektórzy przenieśli ten obyczaj do wnętrz, jednak w puszcze typu wagon kolejowy, widząc ludzi bez maski czujesz się nieswojo. W końcu to już niemal dwa lata pandemicznej ery, w krótszym czasie ludziom wykształcały się nawyki. Tak więc tężeję, najpierw cieleśnie, a chwilę potem, gdy umysł nadąży już za fizycznością, również mentalnie. Mój widzi, że się kręcę, że wypuszczam spod maski pojedyncze pomruki. No bo coś by się tu zdało powiedzieć. Rozglądam się po pociągu. Wszyscy zdyscyplinowani, zamaskowani, kulturalnie nie demonstrujący ewentualnych antyprzekonań pozostałym podróżnym. Korytarzem przechadza się Pan Dezynfekcjusz z butlą w dłoni. Spoko, myślę sobie, coś im powie. A jeśli nie on , to konduktor, radosny, z rumianymi policzkami wypływającymi przy uśmiechu spod firmowej maski. Ale nie. Przechodzi jeden, potem drugi. Patrzą na hałaśliwe towarzystwo tuż obok, a nie widzą. Towarzystwo bryka odważniej, dostało bowiem przepustkę i może sobie swobodnie swawolić, tudzież prezentować ekstremalne wytwory chirurgii plastycznej, w tym akurat momencie pożerające mandarynkę.


Czuję jak tętno mi gwałtownie rośnie, puls przyspiesza. Pociąg jedzie już całkiem szybko, raczej nie wyskoczę. Towarzystwo obok tymczasem organizuje pełnowymiarowy piknik. Wyjmują hamburgery, wydłubują jajka i żują. Żując, plują pokątnie, głównie tatuś i dziecko, bo matka jednak zachowuje pozory subtelności. Tatuś bawi się z małym jak w lunaparku, podrzuca go do góry, zwiesza z zaimprowizowanej drabinki pod bagażem, łaskocze. Ma w tym autentyczną uciechę. A gdy maluch drze się wniebogłosy i powtarza wszystko, co wygłosił tatuś, ten pedagogicznie go strofuje. Zerka przy tym na nas, potrzebuje publiki, by sam sobie dowieść, jak znakomicie sprawuje się w rodzicielskiej funkcji, jaki jest z jednej strony rozrywkowy, z drugiej zaś dydaktyczny. Mama patrzy na to lekko znudzona, przebywa aktualnie gdzieś poza, snuje marzenia o wakacjach w tropikach, na które się wybierają, poznajemy rzecz ze szczegółami od tatusia.


Moje tętno niebezpiecznie wychyla się ku wersji max, gdy patrzę na te usta plujące żółtkiem, liżące szybę pasą rybną i trzecie wykonujące nieśpieszną jogę twarzy i wizualizują mi się, zupełnie jak na początku pandemii, drobne cząstki wirusa. Widzę jak suną ku sufitowi, ku klimatyzacji, jak się rozsiewają po podróżnych, jak trafiają na bariery w postaci przeciwciał i masek, jak czekają na drobną lukę, by znaleźć sobie nowego żywiciela. Nie ufam wszak, że para ta (z dzieckiem na dodatek) jest choć trochę rozsądna, choć trochę zaszczepiona, być może unosi się łagodnie na mieliznach psyche, w krainie wyparcia. Może, myślę sobie rozsądnie, przed podróżą w tropiki zrobili sobie testy, zatem czują się zupełnie bezpieczni. Być może, o ile w miejscu, do którego się wybierają takich testów się wymaga. Korci mnie nawet, żeby z nimi zagadać, skoro tak otwarci są i nastawieni wakacyjnie, ale Mój daje sygnały wzrokowe i spływa na mnie przytomność umysłu.


Idę to konduktora. Zagajam. Zapytuję. Kiwa głową. Placki czerwieni spod maski zmieniają się na sine. Wszystko wie, wszystko rozumie, ale nie ma narzędzi. Nic zrobić z tym fantem nie potrafi, choć – a jakże, chciałby, nawet bardzo. I on się boi, jeżdżąc pociągiem w tę i we w tę, że w końcu zachoruje, jak to się już zresztą zdarzyło w zeszłym roku. A były obostrzenia! I tak sobie gawędzimy, jadąc, mijamy pola i pagórki, krajobraz za oknami miga, a ja czuję narastającą bezsilność. Że tak nas wystawiono na los. Możemy zrobić to tylko, co we własnym zakresie. Na wiele rzeczy, doprawdy na coraz więcej, żadnego wpływu nie mamy.


- Nie liż szyby! – mówi do Piotrusia, akcentując każdy wyraz, tatuś – bo pójdę po pana konduktora i na ciebie nakrzyczy.

Ach, gdyby tylko mógł!

 
 
 

Comments


bottom of page