top of page

Szczepionki

Zaktualizowano: 23 maj 2021


Czekałam na nie, a jakże! Czekałam, bo w pewnym momencie jakaś wajcha się we mnie przekręciła i zapragnęłam przemożnie powrotu do świata. Cóż z tego, skoro pragnienie przytłumiały lęki, które pojawiały się nocą w miejsce sennych koszmarów i dowodziły swych racji, że wyjść do ludzi bez szczepionki to działanie pochopne przynajmniej, po tym czasie roztropności i rozwagi.


O poranku zgnębiona nocnymi rozkminami grzecznie wracałam do codzienności, znanej mi od półtora roku mniej więcej. I tak siedziałam, a ze świata, niczym gołębie wieści, dopływały informacje, że ten czy tamten się zaszczepił, jakoś mu się udało zdobyć pierwszą dawkę, ten czy ów wprost o tym nie mówił, a jednak czułeś, że jest już po. I tęsknota zaczynała się wzmagać.


Miotałam się po domu, zmuszając Mojego do wielokrotnych telefonów do wybranych losowo punktów szczepień, czy gdzieś przypadkiem nie zostaje jakaś resztkowa dawka. Mój miał mnie serdecznie dość w dni owe, toczyliśmy spory, wzajemne oskarżenia zwisały z parapetów jak zwiędłe kwiaty. Przebrnęliśmy przez to, a potem niespodziewanie dostaliśmy poranny telefon, że są niewykorzystane dawki i się zbierać trzeba czym prędzej do Rzeszowa. To było chwilę przed tym, jak dostępność szczepionek stała się powszechna, któż z nas jednak wiedział wtedy, że tak będzie? Zatem zebraliśmy się, Mój, nie do końca ozdrowiały z przeziębień, w charakterze osoby towarzyszącej i ja jako petentka.


Piękna to była droga, choć trwożliwa. Napakowana wieściami o reakcjach poszczepiennych blisko i dalekosiężnych, wstrząsach anafilaktycznych, przemierzałam kilometr za kilometrem, szukając wśród pól autostrady Kraków-Rzeszów wiekopomnych znaków. Nie znajdowałam, a był to jeden z tych łaskawszych dni, oszczędnej w dary wiosny. Za to odbyłam podróż sentymentalną, bo w poprzednim życiu zdarzało mi się w miłych celach przyjeżdżać czasem do Rzeszowa. Wspomnienia te rozsnuwały się na tej, jakże innej po latach trasie, w innej porze dnia i roku.


Udało się. Szczepionkę uczciliśmy zatrzymując się w tirowym barze na golonkę (Mój), tudzież szarlotkę (ja). Konsumując, wpatrywaliśmy się w pola, gdzie gniazdowały bociany, w bezmierne pasma autostrady, licząc, że tak właśnie, jak sunące tiry, zmierzać zaczynamy ku normalności.


Skutki uboczne były minimalne. Pamiętam, że nocą kręciłam się po łóżku, czując w sobie echo jakiejś pseudo-toksyny wsączonej w organizm, która nie niepokoiła, choć przeszkadzała w śnieniu. W końcu to przezwyciężyłam, a gdy wstałam, poranek przywitał mnie słonecznie, co tej wiosny słonecznych deficytów, kojarzyć się musi jednoznacznie z nadzieją.


W punkcie, gdzie szczepił się Mój półtora tygodnia później, zweryfikowaliśmy zdanie na temat wzorowego przygotowania akcji szczepień. Tłum kłębił się z racji deszczu pod naprędce zmajstrowanym zadaszeniem, bo okazało się, że przeliczono się z tempem. W szybkich szacunkach Mój ustalił, że czeka nas mniej więcej godzina czekania. Ach, co to był za dzień, na przemian deszcz, słońce i huragany. Pobiec musiałam po ogrodnicze rękawiczki do marketu nieopodal, tak nam mroziło dłonie, tymczasem przed punktem szczepień ludzie przyporządkowani do godziny, ustawieni gąsienicowo przesuwali się centymetr za centymetrem. W nagrodę Mój nie doświadczył żadnych skutków ubocznych, śladowej mgły mózgowej, co ustaliliśmy dzień zaledwie później, podczas planszówek.


Jestem po drugiej dawce, która deczko mnie przeorała. Odliczam dni, kiedy wyjdę do świata lecz radość przytłumia lęk. Jak to będzie? Zamknięta w domu przez niemal półtora roku, czuję się zapętlona w kokon, zapajęczona. Z przyrodą obcować, o tak, to się zdarzało, ale ludzie? Jak się ich doświadczy przy zetknięciu? Przydałaby się na to jakaś szczepionka.

 
 
 

Comments


bottom of page