top of page

Kolejne ostatnie zakupy, tym razem także dla koleżanki, która wróciła z Niemiec. Idziemy do niedużego marketu, gdzie jednak trochę ludzi się o siebie ociera. Maski wkładamy na podwórku przed sklepem. Stoi zgraja z pecikami wyległa z biura i patrzy. Bo to jeszcze nie czas masek. Nie sądzą, że to do nas dotrze, że będą sobie nad lustrem w przedpokoju wieszać instrukcję wkładania i zdejmowania.  Zgodnie z zaleceniami.

Pierwszy raz od wielu dni wyległam do świata. Jak się okazuje, jest to zdarzenie dalece stresujące. Napakowana wieściami o wirusie, podawanymi w pigułkach przez tefałeny i polsaty widzę ludzi, którzy są groźni. Groza ta jest zarówno w staruszce, która patrzy na nas w tych maskach jak na kosmitów i przebiera łapami w ziemniakach, jak i w chłopaku, który próbuje odszukać na półkach produkty wypisane na liście.

- Pomóc? – pytam, mimo to staruszkę, bo dalej gmera w ziemniakach bez progresu. Mój szuka szczęścia w przyprawach.

- No… – bąka staruszka i patrzy na mnie zagubiona.

- Nabrać pani ziemniaków? – pytam i pokazuję worek.

Kiwa głową, ale patrzy na mnie niewyraźnie, i zerka na boki, czy lepiej by nie uciec. Nabieram.

- Wystarczy? – pytam, a wtedy ona wyciąga z folii jednego ziemniaka. Nieszczególnego. Takiego jak inne.  Bliźniaczego z boksu nakłada do worka i łapie mnie za nadgarstki z potwiedzeniem, że ok., czy może wdzięcznością?

Tężeję. No bo nadgarstki mam odsłonięte, nieopakowane stosowną folią, ni gaferem. Jej czarna z ziemniaków dłoń na moich nadgarstkach. Już czuję, jak cząsteczki zarazy przenikają mi przez skórę do krwiobiegu, choć przecież wiem z raportów, że to nie tak się odbywa. Wkładam szybko ziemniaki do babcinego koszyka i biegnę na drugi koniec sklepu. Krew uderza mi do głowy, czuję jej szum w uszach. Mój o niczym nie wie, widzę go z daleka jak niewinne przegląda soczki. Zazwyczaj grałby w grę na smartfonie, ale potem trzeba by wszystko dezynfekować. Analogowy czas nastał, więc czyta z etykiet.

Patrząc na obfitość serów, stopniowo dochodzę do siebie. Pani za folioszybką spogląda na mnie z pytaniem, ale udaję, że wybieram. Idę dalej. Na szybkiego wybieram napoje sojowe, produkty bezmleczne oraz seropodobne ze specjalnej lodówki, potem łapię w locie orzeszki i chipsy. Wszystko to rozdzielam precyzyjnie na dwie kupki: koleżanki i naszą. Facet w dredach patrzy na mnie,   zamaskowaną, zaskoczony. Zastanawia się, ile trwała ostatnia impra, że się życie tak pozmieniało, a może wciąż jeszcze płynie na fali po skręcie? Ale patrzy na pozostałych i widzi normalność. Dobiegam do Mojego,  bo mam już komplet produktów, trochę się dusząc z odbicia własnego oddechu, a trochę ze stresu. Chcę wyjść. Porzucić wszystko i wyjść na powietrze. Zapominam, którą ręką czego dotykałam, która jest skażona. Maska zachodzi mi na oczy, więc poprawiam ją, dotykając gołej skóry. Czuję dreszcz dotyku bogu ducha winnej babci, którą teraz widzę na końcu alejki, jak przebiera w mydłach. I to jest dobry kierunek, myślę nawykowo, bo nie z troski – teraz sama o siebie tylko drżę, ewentualnie o Mojego, na więcej mnie nie stać. Stoję i dyszę pod maską, a Mój mówi:

- Przekładaj – pokazując na produkty – ja zapłacę.

 Oczy jak młyńskie koła, kręcą, ślą impulsy spokoju. Zauważa, że coś ze mną nie halo, że to jakiś atak paniki. Ale constans. Ja pakuję, on płaci, monotonność zajęcia wycisza mnie od środka. Aż widzę bieszczadzkie połoniny, niebo, na niebie łagodne chmury, płyną powoli, kołyszą się na wietrze tylko odrobinę i czuję, że żar zamienia się w przyjemne ciepło. Przez chwilę myślę, czy to z oddechu dredowca może ten spokój, bo czuję zapach konopii, całkiem wyraźny…

- Czuje pani trawę? – pytam ekspedientki.

- To olejek konopny na nerwy, polecam – strzela mi oczkiem. Pod maską dostrzega popłoch. Z wieloma klientami się tu mierzy, a prawie żaden nie nosi maseczki.

Śliczny dzień. Już nie przedwiośnie, a wiosna. Zamykam drzwi mieszkania, jakbym wracała z frontu. Dzwoni telefon. Odbieram zdezynfekowanym smartfonem. Mój jedzie właśnie się przewietrzyć do Lasku Wolskiego, bo syndrom lwa w klatce osiągnął poziom max. Oczom nie wierzy, gdy widzi na Błoniach kępki ludzi, rozrzucone przypadkowo to tu, to tam. Dziewczęta w krótkich spódniczkach, rolkowcy, państwo z pieskiem, rodzinki rozłożone pikniowo na trawie. A pomiędzy tym wszystkim biegacze i rowerzyści, przemierzają alejki miarowo. Słońce praży, ale wirusa nie da rady. Mojemu robi się słabo, myśli, czy nie wracać, bo lęk go zdjął, dopiero teraz, wszechpotężny, za nich wszystkich. Bo przecież krzywa rośnie.


Kłopoty natury zdrowotnej, niezwiązanej z epidemią zmusiły nas do odwiedzenia apteki dyżurnej. Idziemy. Pusto. Mijamy panią z pieskiem, patrzy nieufnie, omija łukiem. Dalej pan, nie patrzy na nas, twarz zakryta szalikiem. Ulice szare i puste, pomyka kurz, reklamówka - pułapka na gołębia. Jakoś mniej zabawnie, gdy się tak idzie. Smutne myśli, szare myśli, zakurzone. Ręce w kieszeniach, odizolowane od przypadkowego kontaktu z czymkolwiek.


Docieramy. Pod apteką niewielka kolejka. Nakazane półtora metra zachowane. Nikt na nikogo nie patrzy. Jeden odwraca się, drugi szura butami, trzecia w rękawiczce przebiera po smartfonie. Niełatwo, ale jakoś daje radę. Czekamy, we dwójkę, tylko my stoimy siebie blisko, bo jeśli skażeni, to przecież oboje. Odwracamy się w stronę parku, jest tuż za nami. Panie z pieskami, panie bez piesków, jak pionki na szachownicy, poruszają się zrywami. Z boku zadrzewiony placyk. Ptaki wyśpiewują arie na maksa, jakby ich nic nie blokowało. Słychać je w tej ciszy, która na ogół kaleczy uszy, tak jest nienaturalna. Odcienie szarości na niebie, ani śladu niebieskiego. I wszędzie te ptaki.


Do apteki wchodzimy z kopa, jak uczą na instrukcjach. Kurtka niebezpiecznie dotyka ściany. Na ścianie może czaić się złe. Oczy wyświetlają ścianę obłożoną strzępiastymi wiruskami, malutkie, zielone, może niebieskie, kto wie, która wizualizacja bliższa prawdy. Pani za szybką w bezpiecznym oddaleniu. Bez maski. Długo gmera gołymi dłońmi w szufladach, doradza, napomina. Mój asekuruje mnie, to z prawej, to z lewej – bylebym plecaczkiem nie dotknęła kontaktu, żebym się nie zbliżała, co i dla nie i dla pani nienajlepsze, choć po twarzy widzę, że ona już odpuściła. Po prostu nie da się na maksymalnej uwadze non stop, bez ubrań roboczych, które rozeszły się, jeszcze przed zarazą. Ubiegając i tych, którzy pilnie tworzyli krzywe logarytmiczne, bo i oni ruszyli na zakupy zbyt późno. Bo niektórzy idą zwyczajnie na węch, na spryt, który ich w życiu prowadzi i wykupują. Czy im się przyda, czy nie. Jeden gostek w Stanach wciąż nie może się pozbyć płynu dezynfekcyjnego, bo go kupił hektolitry, licząc na szybką kasę. Ale i w świecie internetowym solidarność się zdarza, solidarność epidemiologiczna zwłaszcza, której obraz często możemy obserwować ostatnio przy zrzutkach na lekarzy emergency, przy nocnych dzierganiach maseczek, przy szpitalnym cateringu ekstra.


Ostatnie zakupy. Na półkach niewiele. Wspominam prorocze wizje Mojego, że tak będzie, on kiwa głową zatroskany, a jednak widzę przebłysk satysfakcji, że przewidział.


Ryżu nie ma, kasza tylko w paczkach, nie porcjowana. Papieru toaletowego brak. I oczywiście półki po żelach antybakteryjnych jak puste pola po żniwach. Analizuję kartkę, rozważam. Próbuję przewidzieć co i jak, żeby nie zbrakło, gdyby podobnie jak w Chinach zaspawali nam drzwi klatki na dole. Mój ma nastrój refleksyjny. Odpuścił, widząc, że przejęłam logistyczną inicjatywę i obserwuje okolice, raz na czas zmuszony tylko przełożyć coś większego z półki do koszyka. Widzi starszego pana z dwoma koszykami – każdy toczony jedną ręką. Pan ubrany w szary płaszcz i pilotkę, twarz z wyrazem, którego dawno nie widywano, acz Mój pamięta z czasów stanu wojennego, kiedy to zakupy utożsamiano z łowami. Trofeum pana to połacie mąki oraz cukru, piętrzą się, wypełniają koszyk. Dalej kasza, która już tylko w paczkach, marchewka, no i ziemniaki. Przy brzegu leży nieśmiało para herbatników. Taniutkich. Taka to fanaberia przy tych wszystkich produktach pierwszej potrzeby. Drugi koszyk wypełniony po brzegi wodą Polaris. Pan pcha, toczy, jakby walczył o życie. Mój porzuca nasz skromny dobytek i pomaga. Początkowa nieufność ustępuje, gdy pan widzi, że Mojemu dobrze z oczu patrzy, że raczej z pomocą, niż na szaber. Idą, noga w nogę w kierunku kasy, po drodze pan zwierza się Mojemu z niepokojów, że cała emerytura na to poszła, nie wiadomo, co będzie potem. „A co by to było, panie, gdybym dobrej emerytury nie wyciągnął, jak co poniektórzy?”


Godzinę później wieziemy nasz koszyk po taśmie. Gawiedź z naprzeciwka patrzy na to z krzywymi uśmieszkami, są ponad to. Tymczasem minuty mijają. Wirus wędruje w chmurze ponad naszymi głowami, bierze, co dają, nie wybiera.

bottom of page