- Koronablog
- 17 mar 2020

Kolejne ostatnie zakupy, tym razem także dla koleżanki, która wróciła z Niemiec. Idziemy do niedużego marketu, gdzie jednak trochę ludzi się o siebie ociera. Maski wkładamy na podwórku przed sklepem. Stoi zgraja z pecikami wyległa z biura i patrzy. Bo to jeszcze nie czas masek. Nie sądzą, że to do nas dotrze, że będą sobie nad lustrem w przedpokoju wieszać instrukcję wkładania i zdejmowania. Zgodnie z zaleceniami.
Pierwszy raz od wielu dni wyległam do świata. Jak się okazuje, jest to zdarzenie dalece stresujące. Napakowana wieściami o wirusie, podawanymi w pigułkach przez tefałeny i polsaty widzę ludzi, którzy są groźni. Groza ta jest zarówno w staruszce, która patrzy na nas w tych maskach jak na kosmitów i przebiera łapami w ziemniakach, jak i w chłopaku, który próbuje odszukać na półkach produkty wypisane na liście.
- Pomóc? – pytam, mimo to staruszkę, bo dalej gmera w ziemniakach bez progresu. Mój szuka szczęścia w przyprawach.
- No… – bąka staruszka i patrzy na mnie zagubiona.
- Nabrać pani ziemniaków? – pytam i pokazuję worek.
Kiwa głową, ale patrzy na mnie niewyraźnie, i zerka na boki, czy lepiej by nie uciec. Nabieram.
- Wystarczy? – pytam, a wtedy ona wyciąga z folii jednego ziemniaka. Nieszczególnego. Takiego jak inne. Bliźniaczego z boksu nakłada do worka i łapie mnie za nadgarstki z potwiedzeniem, że ok., czy może wdzięcznością?
Tężeję. No bo nadgarstki mam odsłonięte, nieopakowane stosowną folią, ni gaferem. Jej czarna z ziemniaków dłoń na moich nadgarstkach. Już czuję, jak cząsteczki zarazy przenikają mi przez skórę do krwiobiegu, choć przecież wiem z raportów, że to nie tak się odbywa. Wkładam szybko ziemniaki do babcinego koszyka i biegnę na drugi koniec sklepu. Krew uderza mi do głowy, czuję jej szum w uszach. Mój o niczym nie wie, widzę go z daleka jak niewinne przegląda soczki. Zazwyczaj grałby w grę na smartfonie, ale potem trzeba by wszystko dezynfekować. Analogowy czas nastał, więc czyta z etykiet.
Patrząc na obfitość serów, stopniowo dochodzę do siebie. Pani za folioszybką spogląda na mnie z pytaniem, ale udaję, że wybieram. Idę dalej. Na szybkiego wybieram napoje sojowe, produkty bezmleczne oraz seropodobne ze specjalnej lodówki, potem łapię w locie orzeszki i chipsy. Wszystko to rozdzielam precyzyjnie na dwie kupki: koleżanki i naszą. Facet w dredach patrzy na mnie, zamaskowaną, zaskoczony. Zastanawia się, ile trwała ostatnia impra, że się życie tak pozmieniało, a może wciąż jeszcze płynie na fali po skręcie? Ale patrzy na pozostałych i widzi normalność. Dobiegam do Mojego, bo mam już komplet produktów, trochę się dusząc z odbicia własnego oddechu, a trochę ze stresu. Chcę wyjść. Porzucić wszystko i wyjść na powietrze. Zapominam, którą ręką czego dotykałam, która jest skażona. Maska zachodzi mi na oczy, więc poprawiam ją, dotykając gołej skóry. Czuję dreszcz dotyku bogu ducha winnej babci, którą teraz widzę na końcu alejki, jak przebiera w mydłach. I to jest dobry kierunek, myślę nawykowo, bo nie z troski – teraz sama o siebie tylko drżę, ewentualnie o Mojego, na więcej mnie nie stać. Stoję i dyszę pod maską, a Mój mówi:
- Przekładaj – pokazując na produkty – ja zapłacę.
Oczy jak młyńskie koła, kręcą, ślą impulsy spokoju. Zauważa, że coś ze mną nie halo, że to jakiś atak paniki. Ale constans. Ja pakuję, on płaci, monotonność zajęcia wycisza mnie od środka. Aż widzę bieszczadzkie połoniny, niebo, na niebie łagodne chmury, płyną powoli, kołyszą się na wietrze tylko odrobinę i czuję, że żar zamienia się w przyjemne ciepło. Przez chwilę myślę, czy to z oddechu dredowca może ten spokój, bo czuję zapach konopii, całkiem wyraźny…
- Czuje pani trawę? – pytam ekspedientki.
- To olejek konopny na nerwy, polecam – strzela mi oczkiem. Pod maską dostrzega popłoch. Z wieloma klientami się tu mierzy, a prawie żaden nie nosi maseczki.
Śliczny dzień. Już nie przedwiośnie, a wiosna. Zamykam drzwi mieszkania, jakbym wracała z frontu. Dzwoni telefon. Odbieram zdezynfekowanym smartfonem. Mój jedzie właśnie się przewietrzyć do Lasku Wolskiego, bo syndrom lwa w klatce osiągnął poziom max. Oczom nie wierzy, gdy widzi na Błoniach kępki ludzi, rozrzucone przypadkowo to tu, to tam. Dziewczęta w krótkich spódniczkach, rolkowcy, państwo z pieskiem, rodzinki rozłożone pikniowo na trawie. A pomiędzy tym wszystkim biegacze i rowerzyści, przemierzają alejki miarowo. Słońce praży, ale wirusa nie da rady. Mojemu robi się słabo, myśli, czy nie wracać, bo lęk go zdjął, dopiero teraz, wszechpotężny, za nich wszystkich. Bo przecież krzywa rośnie.