top of page

Spuchnięte wuzety


ree

Załatwiamy z Moim sprawy urzędowe. Poza miastem. Piękny wiosenny dzień. Przyjeżdżamy zbyt wcześnie. Pani w Żabce sugeruje tutejszą kawiarnię. Idziemy do Centrum ABC. Kafejka w stylu geesowskim na pierwszym piętrze. Pusto, w kącie kącik zabaw dla pociechy: piłka, kulki, pisaki i dwie poduchy. Dwie panie wiszą vis a vis – jedna przed kontuarem, druga za. Zdziwione, że ktoś się zaplątał, długo nie dowierzają. Stajemy przy oszklonej lodówce, doprawdy w stylu PRL-u, tylko nowszej. W lodówce spuchnięte WZ-ty, cisto z kremem oraz kremówka. Na górnej szybce sernik. Wybieram sernik, Mój – WZ-tę. Earl Greya nie maja, za to latte jak najbardziej. Zamawiamy. Siadamy przy stole, przecieramy dłonie chusteczką antybakteryjną, bo to jednak wirusowe czasy nastały, fakt, że tłumów tu nie mają, ale lepiej chuchać na zimne. Pani przynosi frykasy. Mój od razu dobiera się do WZ-ty. Ciasto domowej roboty, wysuszone deczko, ale da radę, więc wcina ze smakiem. Mój sernik nie inaczej, suchy po brzegu, wewnątrz jednak całkiem całkiem, prawdziwa wanilia rozpływa się na języku, próbuję nie myśleć, ile ma kalorii.


Wchodzi starsza parka. Prawdopodobnie turyści, jak my. W bufetową wstępuje życie. Pewnie od tygodnia nie było tu takiego ruchu. I nie będzie, co wiem, pisząc to z perspektywy kilku dni do przodu. Pan zmierza do toalety, pani zakłada maskę i dopiero wtedy idzie do kontuaru. Bufetowa i kumpela zszokowane, jakby koronawirusowe wieści tu jeszcze nie dotarły, a pani widać, zorientowana dobrze, że w czołowej grupie ryzyka, cudem lub za 60 zł nabyła internetowo nawet, być może, super maseczki z filtrem hepa. I teraz pani przez tę maseczkę wybiera. Raz sernik, to znów ciasto z kremem, to znów szarlotkę. Martwi się trochę, bo tu we wszystkim cholesterol się panoszy nieprzyzwoicie wręcz, bufetowa mówi, że może i owszem, za to wszystko domowe, bez konserwantów i dodatków smakowych. Jajka od własnych kur, ser z krowiego mleka, nie z kartonu, mąka z własnego zboża z pól w krystalicznym podgórskim powietrzu, no i wanilia. Prawdziwa, nie jakieś tam biedronkowe podróby. Pani przekonuje się. Pan wraca, narzeka, że mydło nie antybakteryjne, poza tym musiał potem otworzyć i zamknąć klamkę, a tu takie czasy, więc pani daje stosowną chusteczkę. Potem dezynfekują też łyżeczki i dopiero biorą się do jedzenia, dyskretnie odsuwając maseczki. Sytuacja nietuzinkowa. Bufetowa z koleżanka patrzą, nie dowierzają, będą mieć temat na cały tydzień co najmniej.


Płacimy, wychodzimy. W urzędzie rozmawiamy głównie o wirusie. O finansowej masakrze spowodowanej wirusem i o ogólnym braku przygotowania. Załatwiamy sprawę. Nie cierpiącą zwłoki w kryzysowych czasach.


Kiedy wracamy, przejrzyste powietrze, przez który widać Kraków, zero smogu, początek wiosny. Mogłoby być tak pięknie, gdyby nie zagrożenie, które wciąż wije się pod stopami, zatacza coraz szersze kręgi.

 
 
 

Komentarze


bottom of page